czwartek, 29 czerwca 2017

Krem chałwowy

Ekspresowy deser dla miłośników chałwy. Kaloryczny, ale wart grzechu :)


Składniki:
- 500ml śmietany 30%,
- 250g serka mascarpone,
- cukier puder,
- 2 chałwy,
- żelatyna.

Kremówkę ubić mikserem, dodać pokruszoną chałwę (ja użyłam waniliowej) i mascarpone, wymieszać. Doprawić cukrem pudrem (ja dałam niecałe 2 łyżki - sama chałwa jest słodka). W 1/3 szklanki gorącej wody rozpuścić 1-2 łyżeczki żelatyny (im więcej, tym krem będzie gęstszy). Przestudzić, wlać do kremu, wymieszać. Odstawić do lodówki na 2 godziny.

U mnie z truskawką i listkiem mięty. 
Boski jest także na drugi dzień.




poniedziałek, 26 czerwca 2017

Kult brzucha, czyli o tym, czy matka ma prawo...

Od kilku tygodni internet huczy sprawą umięśnionego brzucha Anny Lewandowskiej, która pokazała go miesiąc po porodzie. Zarzuca się jej, że propaguje odrealnioną wizję macierzyństwa, bo ma nianie, czas na trening, pieniądze i w ogóle jak ona śmie wyglądać w ten sposób zaraz po porodzie!

O ile sama zastanawiam się, w jaki sposób można utrzymać zarysowane mięśnie brzucha przez tyle miesięcy ciąży, bo samych mięśni brzucha ćwiczyć w tym stanie nie wolno, to jednak jestem świadoma, że przecież to jest przecież trenerka! Zapewne ćwiczyła intensywniej niż większość kobiet w ciąży, dba o siebie, niewiele przytyła, to jak ma wyglądać?! To jest jej praca i pasja, oczywiste, że musi być żywą reklamą swoich usług.

Zadziwiają mnie oczekiwania hejterów co do tego, jak to Lewandowska powinna utożsamiać się z milionami kobiet, które nie są trenerkami i żonami piłkarza, które dzieckiem zajmują się same od rana do nocy (a nie rzadko także w nocy). Kto z nas utożsamia się z żebrakiem stojącym pod sklepem, do którego wchodzimy na zakupy? Myślimy raczej, że to jego wybór, czyż nie?

Skąd ta zawiść? Jej macierzyństwo wygląda właśnie w ten sposób i taka jest jej rzeczywistość, dlaczego miałaby udawać, że jest inaczej? Żeby komuś nie było przykro? Ona ma prawo wyglądać w ten sposób.

Każdy kształtuje swoją rzeczywistość tak, jak chce - zamiast krytykować, można przecież ruszyć pupę z kanapy i także zadbać o swoją formę. Nie musi to być wyścig, nie musisz wyglądać tak miesiąc po porodzie, ale rok po nim możesz to zrobić spokojnie.

Pytanie jedynie - czy to jest twój cel. Bo masz prawo wyglądać inaczej. Masz prawo poświęcić ten czas na odnalezienie się w nowej roli i skupienie na tym, co dla ciebie jest ważne. Jeśli podczas drzemki dziecka rozkładasz matę i robisz trening z Chodakowską, super. Jeśli wolisz także się zdrzemnąć, ok. Jeśli zaś wolisz poleżeć z książką i odpocząć, też fajnie. Twój wybór, o ile jesteś świadoma, że TO JEST TWÓJ WYBÓR.

Czy wygląd powinien być głównym celem? Przecież on przeminie, lepiej inwestować w rozwój, intelekt - takie głosy padają w artykułach krytykujących Lewandowską. Nie zgodzę się - dobra forma także procentuje na przyszłość, zarówno zdrowiem, jak i dobrym samopoczuciem.
Dlaczego przez to, że na swoim profilu Lewandowska propaguje aktywny styl życia, od razu zakłada się, że ona się nie rozwija, nie czyta, nie kształci się? Trudno, żeby na fanpage'u treningowym wstawiała recenzje książek... 

Jedno zdjęcie i fala krytyki poszła. Krytykują głównie kobiety, chociaż same wiedzą, jak wrażliwa jest młoda mama na negatywne emocje - każda z nas to przeszła.
Niestety - własne kompleksy maskujemy agresją przelewaną na innych. Mnie to zaskakuje, bo dla mnie takie zdjęcie jest raczej motywacją, chociaż sama dwukrotnie dość wolno dochodziłam do formy sprzed ciąży.

Ja po prostu dałam sobie czas - to jedyne momenty w życiu, kiedy mogłam pozwolić sobie na niedoskonały wygląd, mogłam nawet jeść bardziej kalorycznie, bo po prostu po meczącym dniu należała mi się porcja lodów. Albo całe pudełko ;).

A kiedy dodatkowe kilogramy zaczęły mi przeszkadzać, dziecko zaczęło mniej wisieć na piersi i więcej przesypiać (powiedzmy...), wzięłam się za siebie. Po pierwszej ciąży po roku byłam już w pełni sobą z wagą 52kg, tym razem jeszcze trochę mi brakuje, ale też dlatego, że zrobiłam na macierzyńskim studia podyplomowe i one zajęły mi sporo czasu. Nie mniej sama wybieram co w danym momencie liczy się dla mnie bardziej i na czym się skupiam. Mam prawo do dodatkowych kilogramów i mam prawo wyglądać fit po urodzeniu dwójki dzieci.

I takie samo prawo do wyboru ma Anna Lewandowska, niezależnie od tego, co myśli o niej internetowy światek.

wtorek, 20 czerwca 2017

Nauka pływania dla małych dzieci

W kończącym się właśnie roku szkolnym mój Starszak raz w tygodniu uczęszczał na basen. W grupie dzieci 4-latków oswajał się z wodą.

Zdecydowaliśmy się na to, bo synek panicznie bał się wody. Przy myciu głowy wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierano, narzekał na wodę lecącą do oczu i uszu. Nie chciał się kłaść w wannie, nie chciał wejść do morza czy basenu nawet za rękę z nami. 

Pomyślałam więc, że taki początkowy kurs pływania, a dokładniej oswajania się z wodą dobrze mu zrobi. 

Na zajęcia na prawdziwym basenie, nie brodziku, chodził z tatą. Co tydzień poznawał nowe ćwiczenia i zabawy, które miały na celu przełamanie lęku. Od prostych rzeczy, typu machanie nóżkami, klaskanie w wodzie, ochlapywanie, ćwiczenia z deską czy makaronem, po bardziej zaawansowane, jak nauka wstrzymywania oddechu (robienie tzw. 'pyzy'), zanurzanie twarzy czy wreszcie nurkowanie. Tata holował go po wodzie, asekurował podczas skoków, a także wrzucał syna do wody. 

Obecnie nie mogę uwierzyć, jakie moje dziecko zrobiło postępy w kontakcie z wodą. Głowę myje bez zająknięcia, nie marudzi na wodę lejącą się do oczu czy uszu, zanurza twarz w wannie i kładzie się w niej bez problemu. Wyrobił sobie nawyk, żeby pod wodą wstrzymać oddech i nie otwierać buzi. Nie boi się już wody, a nawet ją polubił. 

Taki kurs to fantastyczny początek przygody z pływaniem. 
Czy po wakacjach syn nadal będzie na niego chodził? Zobaczymy, na pewno warto byłoby kontynuować naukę pływania. Nie chcę jednak zmuszać go do tego, zwłaszcza, że rozbudzają się w nim nowe zainteresowania. Być może po prostu pojedziemy na basen od czasu do czasu. 

Na pewno jednak warto było zapisać go na ten kurs, bo dzięki temu wizyta nad morzem czy w aquaparku nie będzie już dla niego stresem, a dla nas nie jest już stresem mycie mu głowy dwa razy w tygodniu :).


Polecam serdecznie Szkołę Pływania Adama Kosika, zajęcia odbywają się w aquaparku w Redzikowie. Poniżej filmik pokazowy, syn obecnie wykonuje większość z tych rzeczy, co dzieci z filmiku, co dla mnie osobiście jest niesamowite, bo ja nie większości z nich bym nie zrobiła ;). 

niedziela, 18 czerwca 2017

Roczek Drugorodnego

Za nami pierwsze urodzinki brzdąca, który to zaczął chodzić w pełni samodzielnie dwa tygodnie przed urodzinami, dokładnie w Dzień Dziecka :). 

Tort mnie tym razem umęczył, kremówka nie chciała się ubić, krem chałwowy nie chciał nabrać konsystencji stałej, a truskawki były jakieś wyjątkowo mokre i puszczały wodę. Siedziałam nad nim do drugiej w nocy, ale opłaciło się. Nie jest to może estetyka rodem z Buddy'ego Valastro, ale jak na pierwszy piętrowy - wyszedł chyba całkiem nieźle. Żal było kroić :). W środku krem truskawkowy i miętowy (do którego to mąż, jak typowy facet, przyniósł mi zamiast mięty w doniczce, miętę ekspresową- w saszetkach i musiał się fatygować do sklepu drugi raz...).



Syn wybrał na wróżbie, kiedy kładzie się przed dzieckiem kilka przedmiotów - długopis i stówkę. Jego brat na swoim roczku wybrał to samo w odwrotnej kolejności - stówkę i długopis, czeka ich więc chyba kariera pisarska i bogactwo ;).


Nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko leci, dopiero co było Euro 2016, dopiero co urodziłam Młodszego, a on skończył właśnie być słodko pachnącym niemowlakiem i zaczął być chodząco - biegającym i zdejmującym wszystko z półek dzieckiem. Pierwsza wizyta u fryzjera też już zaliczona i mam oto w domu dwóch łobuzów z wygląda i zachowania. Trzeci nie lepszy :).


czwartek, 15 czerwca 2017

Pieczona ciecierzyca

Cieciorka vel ciecierzyca gości w mojej kuchni od niedawna, bo dopiero od jakichś dwóch lat. Aż wstyd, że wcześniej jej nie znałam, bo jest przepyszna. Jeszcze inna jej nazwa - groch włoski - nie jest całkiem adekwatna, nie smakuje ona jak groszek. Smak ma lekko orzechowy, specyficzny, coś pomiędzy grochem, fasolą a bobem. Bogata w białko i inne wartości odżywcze - przede wszystkim zapobiega zaparciom i ułatwia odchudzanie (164 kcal w 100g ugotowanej cieciorki). Zawiera bardzo dużo potasu, kwasu foliowego i żelaza, obniża cholesterol,

Składniki:
- cieciorka,
- ulubione przyprawy,
- oliwa,
- jogurt grecki. 

Cieciorkę namoczyć w wodzie przez 12 godzin. Lekko osolić, ugotować przez około 40minut, do miękkości. Odcedzić, polać oliwą, przyprawić. U mnie przypraw jest na bogato: pieprz, curry, papryka słodka, chilli, zioła prowansalskie, majeranek, kminek, tymianek, czosnek suszony. Odstawić na godzinę lub dwie do lodówki. Wysypać na blachę, piec w piekarniku przez około 40 minut w 160 stopniach.

Jeśli nie mam czasu, taką ugotowaną cieciorkę podsmażam na teflonie, ale z piekarnika jest o wiele lepsza. Trzeba uważać tylko, żeby jej nie wysuszyć. 

Z minusów - jest rośliną strączkową, powoduje więc wzdęcia. Warto po zjedzeniu jej sięgnąć po rumianek lub Verdin Fix.

Moja ulubiona wersja jest z jogurtem greckim, ale fajnie smakuje też z sosem czosnkowym domowej roboty. Wersją bez chilli zajada się także mój przedszkolak.

niedziela, 11 czerwca 2017

Związek na odległość - czy to ma sens?

Często słyszę słowa, że związek na odległość nie ma sensu. Znam związki, które przez odległość właśnie się rozpadły. A może już wcześniej coś w nich nie grało? Może powodem wcale nie była odległość? Może to nie była miłość?

Tak się składa, że o związku na odległość mogę opowiedzieć na podstawie własnych doświadczeń. Z mężem poznaliśmy się na wakacjach. Szybko okazało się, że mieszkamy 500km od siebie. Oczywiście na początku nie można było tego nazwać związkiem, ot taka sobie wakacyjna miłość, której kontynuacją były gorące listy i rzadkie jeszcze wtedy rozmowy telefoniczne (przez telefon stacjonarny!). Co jakiś czas on przyjeżdżał do mnie na kilka dni, albo przyjeżdżał po mnie, żeby zabrać mnie w swoje strony. W tamtym czasie byłam zbyt młoda na samodzielne podróże pociągiem przez Polskę.

Związek zaczął się na poważnie, gdy zaczęliśmy poznawać się nawzajem i przechodził przez różne etapy, jak to w miłości bywa. Nie obyło się bez jednego burzliwego rozstania (przez telefon niestety!), na szczęście krótkiego.

Na każdym kroku otoczenie w nas wątpiło.

"Jak to, masz chłopaka / dziewczynę na odległość?! E, on / ona na pewno tam kogoś ma, na pewno się z kimś umawia!". 

Oczywiście, jak na nastolatków przystało, nie siedzieliśmy całymi dniami w domu, spędzaliśmy czas ze swoimi rówieśnikami i zmieniającym się gronem znajomych. Los proponował nam inne możliwości, stawiając na naszej drodze osoby, którym prawdopodobnie dalibyśmy szansę, gdybyśmy nie znali siebie. Poprzeczka została postawiona wysoko i ciężko było jej dorównać. Tak miało być, bo jeśli wybrałabym inaczej w pewnym momencie życia, dziś mogłabym być wdową...

Był to czas rozwoju telefonii komórkowej, byliśmy więc w stałym kontakcie sms-owym i telefonicznym (kto pamięta darmowe weekendy w Orange, spędzałam je dosłownie z telefonem przy uchu), w pewnym momencie telefon wyparł niestety listy (nad czym ubolewałam!). Celebrowaliśmy wspólne chwile do granic możliwości, każde spotkanie było świętem. Pomiędzy nimi odpoczywaliśmy od siebie, ale też okropnie tęskniliśmy. 
Wraz z naszym wejściem w dorosłość i rozpoczęciem pracy, spędzanego wspólnie czasu było znacznie więcej, ale przyszedł też etap wyjazdu męża za granicę oraz zasadnicza służba wojskowa, którą wbrew pozorom wspominamy z sentymentem, bo trafiając do jednostki na Pomorzu prawie każdy weekend spędzał u mnie.

Na pewno czynnikiem, który miał duży wpływ na naszą sytuację byli nasi rodzice. Obie strony nie sprzeciwiały się naszym najazdom i wyjazdom oraz zwyczajnie nas polubiły. Ulubiony żart mojego taty z tamtych czasów to ten, że dobrze jest, gdy córka ma chłopaka na odległość, przynajmniej nie wystaje pod oknem... ;)

Żyliśmy w związku na odległość przez 5,5 roku. Po tym czasie mąż przeprowadził się do mojego miasta i zamieszkaliśmy wspólnie - całkiem sami, bo tak się akurat złożyło, że mieliśmy do dyspozycji mieszkanie mojej babci, na całe sześć miesięcy.

Początki we wspólnej codzienności były trudne, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie. On myślał, że zawsze będzie miał wszystko podstawione pod nos, ja myślałam, że zawsze będę miała te motylki w brzuchu, oboje zaś myśleliśmy, że będzie tak jak wcześniej. Jednak codzienność to zupełnie inna bajka, inne obowiązki i problemy. Powiedziałam wtedy, że albo się dotrzemy, albo się rozejdziemy.
Cóż, po roku mąż mi się oświadczył, po kolejnym wzięliśmy ślub.

Przetrwaliśmy i zbudowaliśmy wspólne życie, założyliśmy rodzinę, mamy dwójkę wspaniałych synów.

Czy po drodze nie zdarzały nam się wątpliwości? Oczywiście, że się zdarzały. Wiem jednak, że przetrwaliśmy z jednego prostego powodu. 

Jest nim miłość. 

Więc jeśli jesteś w takim związku lub zastanawiasz się, czy jest sens w takim związku być - zdaj się na los. Jeśli to miłość - przetrwacie. Jeśli nie, każde pójdzie swoją drogą.

piątek, 9 czerwca 2017

O kobiecie, której nie lubię

Ona.

Wstaje rano i już wie, że będzie dziś zła (wróżka?). 

Niepotrzebnie siedziała do późna w nocy, próbując wycisnąć z wieczoru ile się da. Patrzy w lustro z niechęcią - cera blada, worki pod oczami. Próbuje przykryć je nieco korektorem. Włosy też nie bardzo, a wczoraj je myła. Lepi szybki koczek na czubku głowy. Staje na wadze - nic nie drgnęła od wczoraj. 

Wizytę w kuchni rozpoczyna od zrobienia kawy. Mocnej. Zerka na stos naczyń na suszarce - mąż nie pochował, a to jego obowiązek. Posyła mu w myślach wiązankę przekleństw.
Ubiera się w byle co. Budzi starszego syna. Ten nie chce wstać, pogania go. Patrzy na zegarek - żałuje, że przesunęła budzik o dwie drzemki. Nie ma czasu na ceregiele. Wsypuje synowi płatki kukurydziane, dodaje banana, zalewa jogurtem. Syn zadowolony z płatków, ale ich nie chce, bo z bananem. Przecież lubi banana? Lubi, ale do owsianki, do płatków nie lubi. Ona wyciąga plasterki banana spomiędzy płatków - no, to śniadanie ma już za sobą. Młodszy syn budzi się z rykiem. Dostaje mleko, co go trochę uspokaja. Ona próbuje go ubrać, jednocześnie poganiając starszego. 

Wychodzi z dziećmi na klatkę - zaczęło padać. Wróć - lać jak z cebra. To wraca i ona do domu po kurtkę przeciwdeszczową dla syna, folię do wózka i parasol dla siebie. Biegną do przedszkola, szybki cmok i powrót z młodszym do domu.

Od progu zauważa to, czego rano nie chciała widzieć. Wszędzie walające się zabawki. Większe i mniejsze. Autka, misie, puzzle, kredki, klocki, figurki, samoloty, pociągi. Zajmie się tym później.
Daje młodszemu śniadanie. Ten nie chce jeść inaczej, jak zabawiany zmieniającą się co dwie minuty rzeczą. Bawi się nią, je kilka łyżek i wyrzuca zabawkę na podłogę. Ona schyla się, podaje mu i tak sto dwadzieścia osiem razy do końca śniadania.

Zaczyna ogarniać mieszkanie. Młodszy chodzi za nią, marudzi. Jest nie w sosie, zupełnie jak ona. Bierze go na ręce, on się przytula - czas na drzemkę. A nie zdążyła zrobić połowy z rzeczy, które zazwyczaj wykonuje do drzemki. Siada z dzieckiem wtulonym w jej szyję, mały zasypia. Dla pewności siedzi tak z nim chwilę, przeglądając internet w telefonie. 

Odkłada go do łóżeczka, wypija resztki zimnej kawy. Ogarnia kuchnię, zaczyna rozwieszać pranie. Mały budzi się z rykiem po kwadransie. Bierze go na ręce, siada na kanapie, tym razem z poduszką pod głową. Robi lekcję angielskiego w telefonie, próbuje odłożyć małego do łóżeczka. Ten włącza syrenę przy najmniejszej próbie odklejenia go od mamy. Siada z nim ponownie. Podejmuje jeszcze dwie próby odłożenia dziecka po chwili dłuższej i krótszej, w końcu rezygnuje. Mości się wygodniej na sofie, z prawie jedenastoma kilogramami na klatce piersiowej. Głowę opiera o poduszkę. Nawet nie wie, że zasypia.

Budzi się z powodu przygniatającego ją ciężaru. Patrzy na zegarek, dwunasta! Spała z dzieckiem dwie godziny! Mały pomału się rozbudza, tym razem się wyspał - chociaż jemu było wygodnie. Zajmuje się chwilę zabawkami, ona rozwiesza pranie, które wygniotło się już maksymalnie, leżąc w pralce. Podejrzana cisza od dwudziestu sekund sprawia, że ona wychyla się z łazienki. Zastaje małego dziecia przeżuwającego właśnie kawałek ręcznika papierowego, który sięgnął sobie z szafki. Daje mu popić wody.

Wbiega do kuchni z zamiarem ekspresowej organizacji obiadu. Hmm, nie wyciągnęła mięsa do rozmrożenia. I nie kupiła warzyw. Trudno - będą paluszki rybne. Mały ma zupę z wczoraj na szczęście. 

Próbuje zrobić cokolwiek z listy zadań do wykonania, co chwilę przerywając, by ratować młodszego z zakamarków, w jakie się wciska. Odpowiada na trzy maile, jednak szef zarządza fajrant i zaczyna jęczeć. Ona zerka na zegarek - czas iść po starszego. Stoi już ubrana, z dzieckiem zapakowanym w wózek, gdy dzieć postanawia załatwić pilną potrzebę. Wyciąga go z wózka, rozbiera, zmienia pieluszkę. Pakuje ponownie, wychodzą. Starszy wita ją chmurną miną, bo kolega nie chciał się podzielić autkiem. Zostają na trochę na placu zabaw, ale wracają z niego z rykiem starszego, bo zgubił hotweelsa w piasku. Żąda natychmiastowej rekompensaty w postaci nowego auta.
W domu nadal jest obrażony na cały świat i odmawia zjedzenia surówki z kapusty kiszonej, jedynego warzywa, jakie ona znalazła w lodówce. Młodszy pluje zupą na kilometr. Super, a wczoraj myła podłogę.

Dzieci idą się bawić do swojego pokoju. Ona robi rekonesans, czy w zasięgu ręki małego dziecia nie ma zbyt drobnych przedmiotów. Idzie zrobić sobie drugą kawę, z zamiarem wypicia jej na ciepło. Młodszy psuje starszemu kolejkę z aut ułożonych na podłodze. Jęczą oboje - jeden, bo drugi mu psuje, drugi - bo chce psuć, a nie może. Ona zajmuje młodszego gitarą zabawkową. Idzie wziąć łyka kawy, słyszy huk. Wychyla się z kuchni i widzi, jak młodszy sięga po baterię, która wypadła z gitary i chce ją ugryźć. Ona rzuca się z okrzykiem "nie!", mało nie zabijając się o panel, który dla bezpieczeństwa młodszego chwilowo odgradza wejście do kuchni. Młodszy podskakuje ze strachu, odrzuca baterię i zaczyna zanosić się płaczem. Nosi go na rękach do uspokojenia, w tym czasie starszy włącza piosenkę pt. "Nudzę się" i przewija ją co chwilę od początku. Ona gra z nim w kółko i krzyżyk jedną ręką, drugą przytulając cały czas młodszego.

Wraca mąż. Wita go z chmurną miną. Ona mówi mu z wyrzutem o nieopróżnionej suszarce. On opowiada o pracy. Ona opowiada, czego nie udało jej się zrobić i z jaką ledwością przetrwała do jego powrotu.
Popołudnie mija w tempie pstryknięcia palcami. Nic jej nie wychodzi, jest zła, zmęczona. Nie będzie dziś biegać. Ćwiczyć też jej się nie chce. Chciałaby... sama nie wie czego. Chowa się w kuchni i zjada dwa rządki czekolady. Super. Jutro też nie ma co się ważyć.

Wieczorny rytuał przebiega opornie. Małe wampiry energetyczne, wysysające energię z rodziców robią wszystko, by nie pójść spać. Gdy w końcu to robią, jest dwudziesta pierwsza. Ona nie ma siły na nic. Robi wieczorny obchód mieszkania i ogarnia co nieco. Segreguje wysuszone pranie, prasuje to, co wymaga prasowania. Siada do komputera z zamiarem pracy twórczej. Gonią ją terminy, ale słowa nie przychodzą. Wpatruje się w pustą kartkę. Kończy się na tym, że przegląda Facebooka. Znajomi odzywają się na Messengerze. Pisze z nimi chwilę, ale czuje, że ma dość tego dnia. Kładzie się z zamiarem poczytania. Łapie się na tym, że czyta każde słowo po kolei, nie dając się wciągnąć w fikcję literacką. Nie jest w stanie czytać tak szybko, jak zazwyczaj, co ją strasznie męczy. Zirytowania postanawia pójść spać.

O dziwo nie zasypia od razu. Myśli o tym, jak nie lubi takich dni, jak nie lubi siebie w takie dni. Jak mało dziś zrobiła. Jak ją dzieci irytowały. Jak mąż ją denerwował. Jak cały dzień zmarnowała na wkurzanie się, sama nie wie na co. Jak powinna być wdzięczna, za to co ma. I zazwyczaj jest. Tylko nie dziś. Dziś ma dość tego kołowrotka i chce jedynie zasnąć. Bo wie, że jutro przyjdzie...


Ona.

Wstaje po pierwszych dźwiękach budzika. Idzie do łazienki, uśmiecha się do siebie w lustrze. Robi szybki makijaż. Z brwiami i rzęsami zaczyna wyglądać na osobę, której można sprzedać piwo bez pytania o dowód. Rozczesuje włosy, hmm, przyklapnięte jakieś. Psika je suchym szamponem, zbiera w kok. Ubiera się wygodnie. W kuchni wypija wodę z miodem i cytryną, zalewa owsiankę mlekiem. Gotuje starszemu płatki jaglane z rodzynkami. Wyjmuje coś na obiad z zamrażarki. Budzi dzieci. Wszelkie próby jęczenia zdusza w zarodku łaskotaniem i całuskami.

Poranek przebiega sprawnie, nastawia pralkę przed wyjściem do przedszkola. Po powrocie z niego i nakarmieniu młodszego z pomocą grzechotki w wersji eko (butelka wypełniona makaronem), organizuje mu zajęcie na całe pół godziny, w postaci zestawu garnków, pokrywek i łyżek. Przy dźwiękach domowej perkusji jak burza przechodzi przez mieszkanie, doprowadzając je do porządku. Robi sobie kawę, dorzuca do owsianki owoców i zjada na stojąco. Czas na drzemkę dziecka - roztkliwia się przytulając małe ciałko i głaszcząc piórka na główce syna. Po odłożeniu go do łóżeczka wrzuca kilka warzyw do garnka i gotuje zupę dla dzieci. Dom ogarnięty, może teraz usiąść z jeszcze ciepłą kawą i załatwić najpilniejsze sprawy na komputerze. Syn budzi się po godzinie i kontynuuje dosypianie na mamie. Ona wykorzystuje ten czas na nadrobienie lekcji angielskiego na aplikacji Duolingo i przeczytanie rozdziału książki. Gdy drzemka dobiega końca, synek budzi się uśmiechnięty. Ona również się uśmiecha - takiego ma już dużego klocka, a jeszcze wczoraj był tyci tyci. Spędzają czas na zabawie, mały brzdąc już doskonale rzuca piłką i naśladuje brata w jeżdżeniu autkami po podłodze.

Gdy odbiera starszego syna z przedszkola, ten rzuca się na nią z okrzykiem "Mama!" i zaczyna gorączkowo opowiadać, co też ciekawego się dzisiaj wydarzyło.

W domu dzieci zjadają zupę, ona śmieje się, że ma dwa dzioby do wykarmienia, bo starszy też się lubi czasem popieścić i prosi, żeby mama mu pomogła. Bawi się chwilę z nimi, ze wzruszeniem obserwując, jak jedno lgnie do drugiego. Jak się przytulają i wygłupiają, jak starszy prowadzi młodszego za ręce. Gdy bawią się wspólnie na podłodze, ona wrzuca do garnka na parę kawałek mięsa i kilka warzyw. Zalewa kuskus wrzątkiem i dodaje do niego przypraw.

Wraca mąż, jedzą obiad. On przejmuje dzieci, ona nadgania zaległe sprawy i idzie biegać / ćwiczyć. Wieczorny rytuał przebiega bez zakłóceń. Ona kręci hula hoopem w rytm muzyki, a z łazienki dobiegają wesołe piski i śmiechy dzieci i męża.

Ona usypia młodszego, mąż czyta bajkę starszemu. Później ona idzie na wieczorne przytulaski do starszaka. Gdy dzieci zasną, oboje z mężem ogarniają co trzeba, jedzą kolację, rozmawiają. Mąż rzuca jej loda z zamrażarki - pal licho dietę, należy jej się. Jutro poćwiczy dłużej.

Siada do komputera, słowa szybko układają się w tekst, który chodził za nią od tygodnia. Kończy zadowolona. Siada w łóżku z książką, połyka jej połowę w godzinę. Mąż i dzieci śpią. Dom jest cichy, spokojny. Ona jest trochę zmęczona, ale zadowolona. Dziś był dobry dzień. Lubi takie dni.

-----------------------

Obie One - to ja.

Na co dzień jestem tą drugą na szczęście. Pozytywnie nastawioną do życia, uśmiechniętą i zorganizowaną kobietą. Ale czasem, tylko czasem, jestem tą, której nie lubię. Wkurzoną dziewczyną z naburmuszoną miną, czepiającą się o wszystko. Nie lubię jej bardzo, ale jestem jej wdzięczna za to, że czasem się zjawia i pokazuje mi, jaka nie chcę być. Dzięki temu wiem, że jest sens pracować nad sobą. Jest sens co wieczór dziękować za to, co mam, nie dawać się trudom i szukać pozytywów na każdym kroku.

Bo żyjemy przecież tak, jak chcemy, z takim nastawieniem, jakie chcemy mieć. Nastawieni negatywnie - nie zauważamy spotykających nas na każdym kroku radości. Nastawieni pozytywnie - nie zauważamy wielu rzeczy, które mogłyby popsuć nam humor. Więc nic go nam nie psuje ;).

Nie szukaj drogi do szczęścia - to szczęście jest drogą. Krocz nią każdego dnia - z uśmiechem.

wtorek, 6 czerwca 2017

Tusz do rzęs P2 Glam de luxe - testowanie

Od kilku lat wierna byłam maskarze innej marki. Z ciekawością jednak wypróbowałam tusz do rzęs z paczki Hebe od Streetcom, Glam de luxe z olejkiem arganowym firmy P2.

Szczoteczka mnie zaskoczyła, ma nieregularny kształt spirali, który jednak genialnie rozprowadza tusz na rzęsach i wydłuża je kilkukrotnie. 


Mam dość cienkie rzęsy, lubię nakładać na nie dwie warstwy, tak aby były dość mocno pogrubione. Ten tusz sprawdził się to tego idealnie, efekt jest o wiele lepszy, niż po użyciu mojej poprzedniej maskary. Kolor intensywnie czarny. Po 12 godzinach rzęsy były bez zarzutu, nic się nie wykruszyło i nie rozmazało.


Jedyne co mam jej do zarzucenia to to, że na szczoteczce jest bardzo dużo tuszu i na początku warto usunąć jego nadmiar. Przypuszczam, że wraz ze zużyciem kosmetyku ten problem mija.

Chyba się przerzucę na tę maskarę, bo warto. Dla mnie 5+!

niedziela, 4 czerwca 2017

Maj 2017 - Tu i teraz

Zaczynam nowy cykl na blogu - raz w miesiącu zamierzam przygotowywać tekst, w którym zbiorczo opiszę pozytywne zaskoczenia danego miesiąca, wszystko to, co zrobiło na mnie wrażenie i warte jest zapamiętania oraz polecenia - filmy, książki, miejsca, testowane produkty. 

-----------------------------------------------------------
 W maju rządziły u mnie filmy.

GHOST IN THE SHELL 

Film inspirowany mangą, ze Scarlett Johansson w roli głównej. Ona doskonale się nadaje do takich ról, wcześniej w tym stylu była "Lucy". Czy da się przeszczepić świadomość? Wymazać pamięć i zapełnić ją sztucznymi wspomnieniami, by stworzyć super-maszynę? Czy w świecie przyszłości jest szansa na miłość? 
Dużo efektów, za komiksami nie przepadam, ale ogólny wątek i muzyka bardzo mi się podobały.



PASAŻEROWIE

Statek kosmiczny leci z ludźmi na nową planetę. Z hibernacji, która ma trwać kilkadziesiąt lat, budzi się dwójka pasażerów. Dla odmiany tu efekty fantastyczne były w skali mikro. Cały wątek skupiał się na postaciach dwójki bohaterów, na ich relacjach i wyborach. Nie ma tu wątku ufo na szczęście, za to wspaniale jest ukazana przyszłość i rozwój technologii. Ciekawe, czy tak będzie :).
Bardzo przyjemny film.



BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

Bardzo rzadko oglądam coś w tv, bo zazwyczaj znam wszystkie ważne ekranizacje, zanim nada je telewizja, ale tu mnie Tvn zaskoczył. Film na podstawie książki Nicolasa Sparksa, którego powieści uwielbiam. Książki nie czytałam, o filmie nawet nie słyszałam, ale wciągnął mnie od pierwszej chwili. Młoda dziewczyna przyjeżdża do małego nadmorskiego miasteczka, uciekając przed przeszłością.
Cudowna, chwytająca za serce historia a idyllicznym amerykańskim miasteczkiem w tle, przede wszystkim o miłości, nie tylko w jej ziemskim wymiarze. 
Chociaż mój mąż twardziej wyśmiał akcję kulminacyjną, mnie film bardzo wzruszył, w pozytywnym sensie.



LION. DROGA DO DOMU

Film oparty na prawdziwej historii. Pięcioletni chłopiec z Indii zasypia w pociągu i zamknięty w nim przejeżdża 1000 kilometrów od domu. Zostaje adoptowany przez rodzinę z Australii. Dwadzieścia pięć lat później stara się odnaleźć miejsce, z którego pochodzi, chociaż nie wie o sobie prawie nic. 
W roli głównej aktor z filmu "Slumdog. Milioner z ulicy". Starszy, przystojniejszy i bardziej przypakowany ;), a towarzyszy mu Nicole Kidman w roli przybranej matki. 
Niesamowita historia, która chwyta za serce, wyciska łzy, szokuje, ale także daje nadzieję. Koniecznie muszę poszukać książki, na której podstawie powstał film.


 

Poza tym odkryłam lustrzaną glazurę do tortów, bardzo prostą w wykonaniu i pyszną (klik).


Oraz dobroczynne działanie kawy z dodatkiem odrobiny oleju kokosowego.

piątek, 2 czerwca 2017

Studia przy niemowlaku

Nie lubię marnować czasu. Nie lubię stać w miejscu, lubię ciągły rozwój.

Wiedząc, że mam przed sobą rok urlopu macierzyńskiego, postanowiłam nie zmarnować tego czasu i spróbować wykorzystać go także na samorozwój. Z doświadczenia wiedziałam, że przy niemowlaku jest co robić, jednak odważyłam się i - po latach przerwy poszłam na studia ;). Podyplomowe, zaoczne, uzupełniające moje wykształcenie. 

W zeszły weekend miałam obronę pracy dyplomowej i tym samym studia ukończyłam. Jestem z siebie dumna, bo udało mi się to mając niemowlaka karmionego piersią. 

Jak wyglądało to w praktyce?


Wykłady odbywały się w soboty i niedziele, średnio co drugi weekend, ale często rzadziej. Trwały około 6 godzin.

Pierwsze zajęcia zaczęły się, gdy Maks miał 5 miesięcy, był więc wyłącznie na piersi. Do takiego weekendu przygotowywałam się, ściągając mleko laktatorem w tygodniu i mrożąc zapas. Podczas mojej nieobecności syn dostawał moje mleko z butelki. Początkowo niechętnie, pił niewiele i tylko jak już był bardzo głodny, z czasem jednak oswoił się z butelką.

Ok, synek miał zapewniony wikt, a co ze mną? Prawie 7-godzinna przerwa to dla moich piersi na tamten moment był zbyt długi czas. Odpadał pomysł, żeby mąż chociaż raz przywoził Maksa na karmienie, bo on wtedy bardzo ulewał (klik) i nie mógł sam jeździć z tyłu. Zabierałam więc ze sobą laktator i mniej więcej w połowie wykładów zamykałam się na 20 minut w toalecie (na szczęście łazienki były na poziomie). Ściągnięte mleko wkładałam do schłodzonej torby izotermicznej. Po powrocie do domu Maks dostawał w butli to mleko, które ściągnęłam na zajęciach, a ja ściągałam kolejną porcję i wkładałam ją do lodówki (na kolejny dzień) lub do zamrażarki (na następny weekend).

Po ukończeniu przez Maksa 6 miesiąca życia zaczęliśmy rozszerzanie jego diety. Doszły posiłki stałe, mogłam więc przygotowywać mniejszy zapas mleka. Wydłużyła się przerwa w karmieniach z piersi, ja jednak nadal ściągałam mleko na zajęciach, żeby uniknąć zastojów (niestety kilka razy mi się przytrafiły, nic fajnego!) i nie zaburzyć laktacji. I tak się stało, że ja skończyłam studia, a Maks nie skończył jeszcze przygody z mlekiem mamy :).

Butelka wprowadzona w tak okazjonalny sposób nie zaburzyła naszego karmienia się. Laktator okazał się nieoceniony. O powodach, dla których warto go kupić laktator pisałam tu - klik





Czy było mi ciężko?

Cóż, jak wiadomo, przy małym dziecku nie ma się zbyt wiele (żeby nie powiedzieć wcale) czasu wolnego. Faktem jednak jest, że im więcej obowiązków bierzemy na siebie, tym jesteśmy bardziej zorganizowani. Pewnie, że nie chciało mi się tak z tym laktatorem - podziwiam kobiety, które stosują kpi (karmienie piersią inaczej) przez cały okres karmienia i co 3 h ściągają mleko, czasem utrzymując laktację rok i dłużej!

Ale studia okazały się świetną odskocznią i nie miały w sobie nic z obowiązku. Fajnie było ubrać się bardziej kobieco, niż na spacer z dzieckiem, założyć buty na obcasie zamiast trampek, jakąś biżuterię, a nawet rozpuścić włosy ze zwyczajowego koczka na czubku głowy. Przy dziecku żadna z tych rzeczy nie wchodzi w grę, chyba że chce się zostać bez włosów lub bez ucha ;). Łapałam kubek termiczny z kawą, cmokałam moich chłopaków i wychodziłam, by zrobić coś dla siebie. Oni świetnie sobie radzili beze mnie, a ja bardzo doceniałam fakt, że mogę przez kilka godzin spełnić się intelektualnie. Dzięki wieczornemu rytuałowi mogłam uczyć się przez kilka godzin po uśpieniu dzieci.


Studia podyplomowe to czysta przyjemność - ma się już wiedzę, doświadczenie, nauka jest wręcz relaksem. Nie ma stresu przed egzaminami czy nawet obroną. Nawet nieco żal, że się skończyły.
Może wymyślę kolejne? :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...