środa, 31 maja 2017

Peeling energetyzująco - detoksykujący Vianek - testowanie

Pomimo, iż często robię sobie domowe peelingi z kawy, cukru i soli, są takie chwile, gdy wiem, że peeling by mi się przydał, ale jestem już w wannie, zapomniałam sobie naszykować mieszankę lub zwyczajnie nie miałam na to czasu. Obowiązkowo mam więc na półce peelingi kosmetyczne, także dlatego, że poza efektem złuszczającym, zawierają one w sobie cenne dla skóry składniki. 

Jednym z ostatnich moich odkryć jest peeling polskiej firmy Vianek, energetyzująco - detoksykujący ;). Nazwa ciekawa, kosmetyk zawiera w sobie nasiona ostropestu i kryształki soli. Pachnie obłędnie, zapachem, który kojarzy mi się z kiwi. Być może mój nos sugeruje się kolorem i wyglądem zbliżonym do musu z kiwi właśnie, choć ten zapach to pewnie olejek eukaliptusowy.

Peeling jest do ciała, ale nie byłabym sobą, gdybym nie użyła go do twarzy, w końcu to też ciało ;). Okazał się odpowiednio delikatny - drobnoziarnisty. Skóra po nim jest nie tylko oczyszczona i o wiele gładsza, ale także nawilżona. Zazwyczaj po peelingu musiałam od razu nałożyć balsam lub krem, tutaj nie było uczucia ściągnięcia (pewnie z powodu zawartości oliwy z oliwek i witaminy E) i krem zaaplikowałam dopiero po dłuższej chwili. Jednocześnie nie zostawia uczucia oblepienia po umyciu, zmywa się go łatwo.

Na udach miałam po zimie dość szorstką skórę. Peeling usunął martwy naskórek i przywrócił skórze miękkość. Już po jednym użyciu skóra na całym ciele odzyskała dobrą kondycję i to jest najważniejsze. Stosowanie kilkukrotne pewnie efekt jeszcze pogłębi, ale już po pierwszym razie gotowa jestem udać się na plażę :).

Minusem jest właściwie tylko dość małe opakowanie, 150ml wystarczy zaledwie na kilkukrotne użycie. Po otwarciu należy zużyć w ciągu 3 miesięcy.


wtorek, 30 maja 2017

Laktacyjni specjaliści

Rodzisz dziecko. Zaczynasz karmić je piersią. Pojawiają się problemy (słabe przybieranie na wadze, ciągły płacz, wzdęcia, kolki itp). Problemy, na które całe twoje otoczenie ma jedno orzeczenie w trzech wersjach - "nie masz mleka / masz za mało mleka / masz chude mleko" i jedno lekarstwo - "podaj mleko modyfikowane".

Litości!

Mleko modyfikowane nie jest lekarstwem na nic. Lekarstwem właśnie może być mleko mamy.

Zastanawia mnie, skąd wzięło się to przekonanie, że mm jest rozwiązaniem wszelkich problemów. Że wystarczy zapchać dziecko butlą mleka i już będzie spokój? Może i będzie - bo mały brzuszek dziecka będzie próbował strawić mm i na nic więcej nie będzie już miał energii. A może nie będzie, bo i po mm dzieci płaczą.

Jak to się dzieje, że w czasie, gdy świeżo upieczona mama potrzebuje najzwyklejszego wsparcia, jej środowisko rzuca jej kłody pod nogi?

Przychodzi w odwiedziny rodzina - mama, babcie, ciocie, widzą płaczące dziecko i stwierdzają jednogłośnie "jest głodne! nie masz mleka, podaj mu butlę".

Przychodzą koleżanki, które nie karmiły piersią z różnych względów, mówią takiej mamie, że pewnie nie ma mleka, bo one też nie miały, a ich dzieci na mm wychowane mają się przecież dobrze.

Przychodzi wreszcie pielęgniarka lub położna na wizytę patronażową i mówi takiej mamie, że dziecko na pewno jej płacze od tej wody gazowanej, co to stoi w kuchni, a skoro nie przybiera, to pewnie nie ma ona mleka i należy (!) podać mm.

Skąd ten brak wiary w możliwości laktacyjne kobiety? Przecież jej ciało wyprodukowało nowego człowieka, jak może nie poradzić sobie z produkcją pożywienia dla niego?

Natura wie co robi! 

Smutne, że tak jak niszczymy swoje środowisko naturalne, tak potrafimy niszczyć naturalny sposób żywienia niemowląt. Dlaczego tak się dzieje w kraju wysoko uprzemysłowionym, idącym z duchem czasu i tak rozwiniętym w sferze bio, eko i fit? Skąd takie mylne przeświadczenie, że mm jest lepsze, że jest lekarstwem na cokolwiek?
Skąd ta pozytywna aura wokół mleka modyfikowanego, stworzona przez sprzedażowy marketing i dlaczego nie ma jej wokół karmienia piersią? Nawet dziś na funpage'u Radia Zet zadano pytanie: "Co sądzisz o karmieniu piersią w miejscach publicznych?". No kurczę! A co sądzisz o jedzeniu w miejscach publicznych? Dziecko to człowiek - chce jeść wszędzie i ma do tego prawo (pisałam o tym tu).

Dajmy na to - kobieta w Afryce rodzi dziecko. Czy nagle cała wioska się zbiera i wspólnie stwierdza, że nie ma ona mleka? Nie, bo wiedzą, że skoro urodziła, to i wykarmi. Czy komuś przeszkadza, że 'publicznie' karmi piersią dziecko? Nie. Pewnie dlatego, że tam kobiety chodzą półnago? Cóż, w naszym kraju niejednokrotnie też i to nie te karmiące!

U nas wszyscy są specjalistami od laktacji, wszyscy wiedzą o niej wszystko i podkopują wiarę młodej mamy we własne możliwości. I niestety, jeśli taka młoda mama nie spotka na swojej drodze kogoś, kto pomoże jej uwierzyć, że da radę - rezygnuje z karmienia.

Dlatego tak ważne jest, by w razie problemów szukać specjalistów. A kto jest specjalistą od laktacji? Czy jest nią pielęgniarka środowiskowa? Położna? Lekarz pediatra? Żadna z tych osób nie musi mieć wiedzy na temat laktacji, co nie przeszkadza jej szerzyć nieprawdziwe informacje. Nadal są położne, które nakazują stosować dietę matki karmiącej i nadal są lekarze, którzy każą odstawić dziecko od piersi, bo mama musi wziąć antybiotyk (spotkałam takiego klik). Nawet położne pracujące na oddziale poporodowym nie zawsze są specjalistkami od laktacji (niestety!), oceniając możliwości laktacyjne kobiet po wyglądzie ich brodawek lub wielkości piersi.

W obu przypadkach, gdy moje dzieci za mało przybierały zaraz po urodzeniu, położna na wizytach patronażowych wyraźnie namawiała mnie na podanie mm i nie wierzyła mi, gdy mówiłam, że mleko to ja mam. Na szczęście wierzyła we mnie pediatra (klik).

Pielęgniarka środowiskowa, która odwiedziła nas niedawno, na wieść, że jeszcze karmię, powiedziała "no proszę, to się pani udało!". Zapytałam: "dlaczego udało?". Na co ona opowiedziała, że gdzie nie pójdzie, tam kobiety nie karmią piersią, bo a to jedna za słaba była po porodzie i miała chude mleko (sic!), a to inna się przeziębiła i musiała leki brać... No cud, rzeczywiście cud, że mi się udało. Cud to chyba, że mam tak wspaniałą mamę, która mnie karmiła piersią i która zawsze, przy wątpliwościach, które miałam przy obu synach, upewniała mnie w przekonaniu, że dam radę! Że mam mleko, że muszę dać dziecku czas się rozkręcić, żebym dała sobie spokój z tymi drogimi preparatami na laktację, a tylko przystawiała dziecko na żądanie. Że normalne jest wiszenie dziecka na piersi całymi godzinami, jedzenie co 15 minut, wierzganie i niecierpliwienie się... Że na wszystko potrzeba czasu.

Kochana Mamo, okazałaś się być najlepszym specjalistą od laktacji! Wykorzystałaś wiedzę ze swojego kursu laktacyjnego pt. "karmiłam dwoje dzieci, w tym jedno przez dwa lata", po to, abym i ja mogła wykarmić swoje. Dziękuję!!!

A wam drogie przyszłe i świeżo upieczone mamy, w razie problemów szukajcie doradców i specjalistów laktacyjnych. W Słupsku Poradnia Laktacyjna ze wspaniałą panią Gabrysią działa w przychodni na ul. Westerplatte. Polecam z całego serca!

Natomiast do poczytania niezmiennie polecam Hafiję - klik

poniedziałek, 29 maja 2017

Perfumy Mia Me Mine Halloween

Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby spodobały mi się perfumy, które dostałam w prezencie. I w końcu jest ten pierwszy raz. Bardzo przypasowały mi perfumy Mia Me Mine Halloween, które znalazłam w paczce eksperta Hebe od Streetcom. Jest to nowość 2017 roku.

Zapach jest kwiatowo - orientalny, w jego skład wchodzą: różany, paczulowy, cytrysowy, ciepły korzenny i piżmowy. Głównie wyczuwam w nich aromatyczne liczi. Są dość mocne, ale nie w taki ostry alkoholowy sposób, jak niektóre. 

Utrzymują się na skórze cały dzień, jeszcze wieczorem mąż mówił, że ładnie pachnę :). Na pewno będę do nich wracać.

niedziela, 28 maja 2017

Dzień Matki

A raczej tydzień matki, a tak właściwie to tydzień rodziny. Ostatnie dni były pełne atrakcji.


Zaczęło się festynem rodzinnym w przedszkolu Adriana, gdzie najpierw dzieci pięknie występowały, a potem była wyżerka i zabawa na świeżym powietrzu.



Obowiązkowa była wizyta w Wesołym Miasteczku, które akurat zajechało do Słupska. Tu koszty wziął na siebie dziadek, co nasze portfele przyjęły z ulgą, bo Adi miał ochotę wypróbować wszystko...



Dałam się namówić na przejażdżkę łabędziem:)


I obowiązkowy wypad do Ustki, grzech było nie skorzystać z tak pięknej pogody. 

 
Maksym przeszedł z ciuchcią swoje pierwsze pół kilometra ciągiem i to nadmorską promenadą :).


Oby pogoda się utrzymała, 28 stopni to jest to! :)

sobota, 27 maja 2017

Keratyna w płynie ProSalon z Hebe - testowanie

Gdy w paczce z kosmetykami Hebe od Streetcom zobaczyłam Keratynę w płynie, zdecydowałam się wypróbować ją jako pierwszą. Moje włosy są długie i proste z natury, jednak mają tendencję do niekontrolowanego wywijania się po wysuszeniu oraz puszenia. Żadna z nas nie lubi tych małych sterczących włosków u nasady, które ciężko ujarzmić.  Zazwyczaj, jeśli chciałam osiągnąć efekt gładkiej tafli włosów, używałam prostownicy. Wiadomo jednak, jak ograniczony czas na zabiegi pielęgnacyjne w łazience ma się przy dzieciach. Keratyna ProSalon polskiej firmy Chantal przyszła mi z pomocą.



Wiedzieliście, że keratyna to rodzaj białka, które wchodzi w skład m.in. naszych włosów właśnie? Odbudowuje je i wzmacnia. 
Keratyna ProSalon jest w formie odżywki w sprayu, aplikuje się ją na wilgotne włosy, nie spłukuje. Bardzo ułatwia rozczesywanie, ma przyjemny zapach. Już podczas suszenia włosów czułam, że są one bardzo miękkie, wyraźnie gładsze. Po wysuszeniu porządnie rozczesałam włosy i... tadam:


Preparat ma keratynę w składzie już na trzecim miejscu. Dodaje włosom blasku i odrobinę zwiększa ich objętość. Spora pojemność (275g), bardzo wydajny.
Z minusów? Działanie typowo doraźnie - nie ma tu mowy o efekcie jak po keratynowym prostowaniu włosów u fryzjera. Wystarczy do kolejnego mycia, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by użyć jej kolejny raz.

czwartek, 25 maja 2017

Duolingo - aplikacja do nauki angielskiego

Języka angielskiego uczyłam się tak naprawdę przez dwa lata we wczesnej podstawówce (jako zajęcia dodatkowe) i trzy lata liceum na poziomie podstawowym. Przez wszystkie szkolne i studenckie lata uczyłam się języka niemieckiego i to z niego zdałam maturę. Jednak moja znajomość niemieckiego jest dość słaba, z powodu braku praktyki właśnie. Natomiast po angielsku od lat oglądam filmy i czytam książki. Nie mam też problemu z porozumiewaniem się w tym języku, choć jestem świadoma błędów, jakie popełniam. Co  jakiś czas miewam zapędy typowo szkolne - postanawiam wykuć na blachę całą gramatykę, tak by nie mylić czasów. Kończy się jednak na tym, że po kilku dniach odpuszczam, bo są ważniejsze rzeczy. Ciężko mi też rozłożyć się z książkami przy dzieciach. 

Gdy usłyszałam o aplikacji do nauki języków na telefon, pomyślałam w pierwszej chwili, że to nie dla mnie. Ja lubię papier, lubię robić notatki, zaznaczać na kolorowo ważne rzeczy itp. Jednak wiedząc, jak szalone są moje dni na macierzyńskim, postanowiłam spróbować. 

Duolingo jest bardzo prostą w obsłudze aplikacją. Na początku wypełniamy test, który określa nasz poziom znajomości języka i ustalamy minimum codziennej nauki. U mnie są to dwie 5-minutowe lekcje. Można oczywiście robić więcej. Za każdą odpowiedź dostaje się punkty, ale ja na to akurat nie patrzę.

Na podręcznik do angielskiego nie zawsze mam czas. Telefon mam zawsze przy sobie - na spacerze z dzieckiem, gdy Maks ucina sobie drzemkę u mnie na klacie, gdy czekam w kolejce do lekarza... Takim oto sposobem znajduję czas na lekcje angielskiego codziennie od 50 dni! Czasem w dzień mi się nie udaje i lekcję robię tuż przed pójściem spać, leżąc już w łóżku, ale nie odpuszczam. 


Wśród lekcji występuje pisanie ze słuchu po angielsku, tłumaczenie ze słuchu na polski, tłumaczenie w obie strony z tekstu napisanego, wybór słów do tłumaczenia z zaproponowanych, a także czasem... poprawna wymowa słówek po angielsku. 

Duolingo przypomina nam o lekcji codziennie po upływie 24 h od ostatniej.
Poza nową lekcją proponuje też powtórkę czegoś, czego już się nauczyliśmy, co jest bardzo korzystne. 


Aplikacja jest bezpłatna i nie zajmuje dużo miejsca w telefonie. Można też podglądać postępy innych - obserwujemy z mężem nawzajem swoją - jemu czasem się nie chce i zostawiłam go daleko w tyle ;)


niedziela, 21 maja 2017

Zlot Foodtruck-ów w Słupsku

W ten weekend odbył się w naszym mieście zlot Foodtruck-ów. Można by rzec nawet, że mini zlot, bo samochodów oferujących różnorakie jedzenie było około 12, ale zawsze to jakieś urozmaicenie weekendu :). Pogoda nie dopisała, bo w połowie dnia temperatura spadła o 10 stopni (z 25 do 15!) i było bardzo zimno, ale wesoło.


Adi uwielbia takie miejskie imprezy i szalał bez końca. Z atrakcji dla dzieci - można było wsiąść do radiowozu policyjnego, powiedzieć "cześć mama" przez megafon i włączyć syrenę, co też mój syn uczynił z ochotą.



Można było popuszczać ogromne bańki (Słupskie Bańki Mydlane) - to była frajda zarówno dla dużych, jak i małych; dotknąć szybowca, obejrzeć spadochrony i latające drony.


Ja osobiście bardzo rzadko jadam coś gotowego na mieście, ale skusiłam się na belgijskie frytki, mąż jeszcze na jakąś mega pikantną tortillę, która podobno piecze dwa razy ;). Spróbowałam - na moją tolerancję ostrości poziom pikantności tortilli był średni, według Tomka była bardzo ostra.





Brakowało mi stoiska z lodami, ale ogólnie fajna impreza, choć mogłaby być większa. Hostessy rozdawały dzieciom książeczkę z bajką o Słupskim Chłopczyku - została odczytana wieczorem i Adrianowi się bardzo podobała!


Impreza trwa do dziś, polecam się wybrać.

sobota, 20 maja 2017

Jak dbać o związek po narodzinach dzieci

Nawet u par, które zazwyczaj się nie kłócą, przychodzi taki moment, gdy zaczyna się w związku krwawa jatka i walka o przetrwanie.

Ten moment to narodziny dziecka.

W dotychczasowym poukładanym życiu pojawia się ktoś trzeci. Ktoś mały, a jakże wielki :). Kobiety po porodzie walczą z huśtawką nastrojów, zahaczając czasem o baby blues lub nawet depresję poporodową. Zazwyczaj jednak radzą sobie z przystosowaniem do nowej roli całkiem dobrze (chociaż wydaje im się inaczej!), bo tak je stworzyła natura. Moim skromnym zdaniem zaś permanentnego baby blues'a mają... mężczyźni! A przynajmniej mój mężczyzna takowego wielkiego po pierwszym dziecku i mniejszego po drugim baby blues'a miał. Zazwyczaj zgodni, nagle zaczęliśmy się kłócić o byle co, długo i namiętnie :). Trwało to przez jakiś czas, po narodzinach drugiego dziecka też zdecydowanie krócej, ale nauczyło nas to jednego.

O związek trzeba dbać.

Gdy pojawiają się dzieci, nie ma czasu na flirt i chemię. Jest cała masa nowych obowiązków, stresów, nerwów ('czemu on nie śpi tyle godzin - na pewno coś mu jest', łamane przez 'czemu on śpi już tyle godzin - na pewno coś mu jest'), wieczne niewyspanie, jedzenie w biegu i na zimno, a także kompletny brak czasu dla siebie. O ile wcześniej wszystko układało się samo, teraz trzeba naprawdę zacząć dbać o siebie nawzajem.

Co pomaga w utrzymaniu pozytywnych relacji w małżeństwie?

1. Mąż obecny przy porodzie

Będę to zawsze powtarzać. To wsparcie, które procentuje przez lata. O tym, do czego może przydać się mężczyzna przy porodzie pisałam w tym artykule.

2. Wyjście we dwójkę

Na kolację, do kina, do teatru, a najlepiej tu i tu. Wyjście tylko we dwoje, jak często się da - u nas udaje się w co drugi piątek. Kładziemy dzieci spać, zostaje z nimi babcia, a my wychodzimy.

3. Wolny wieczór 

Nic tak dobrze nie wpływa na psychikę rodziców, jak świadomość, że w końcu fajrant, w końcu dzieci poszły spać... Nasze dzieci śpią już o 19 w najlepszych momentach, co daje nam całe 5 godzin 'wolnego' do północy, o której to zazwyczaj chodzimy spać. Pięć godzin! Bajka ;). Czasem, gdy zdarzy się, że później skądś wrócimy lub mamy gości, chłopcy idą spać najpóźniej o 21 i wtedy już nie jest tak różowo, dlatego ściśle trzymamy się wieczornego rytuału.

4. Wieczory filmowe

To coś, co nas łączy - uwielbiamy razem oglądać filmy i robić sobie maratony serialowe. 

5. Wspólne pasje

Jesteśmy z Tomkiem parą przeciwieństw, lubimy inne rzeczy. Ja najbardziej relaksuję się czytając, on majsterkując przy samochodzie. Jednak mamy punkty styczne, które co jakiś czas się zmieniają. Obecnie jest to nauka angielskiego z aplikacją Duolingo, bieganie, chudnięcie ;). Motywujemy się nawzajem, wspieramy, a także rywalizujemy, co daje nam niezłego kopa do działania.

6. Podział obowiązków 

W naszym domu panuje równy podział obowiązków - mąż nie pomaga w domu - on zajmuje się domem, w którym mieszka, w taki sam sposób jak ja. Poza gotowaniem (to robię głównie ja), resztą po prostu się wymieniamy. Tak samo jest z opieką nad dziećmi - Tomek zajmuje się nimi tak samo jak ja (pisałam o tym tu). Wiem, że są pary, w których on ma za zadanie jedynie iść do pracy i z niej wrócić, po czym ma wolne, a ona ma na głowie cały dom, dzieci, zakupy itp. U nas tak nie jest, dzielimy się wszystkim w zależności od potrzeby.

7. Rozmowy

To jest najważniejsze - trzeba ze sobą rozmawiać. Co dzień opowiadamy sobie nawzajem, co wydarzyło się u drugiego, dzielimy radościami i troskami. 

Jesteśmy dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, bawią nas i wkurzają te same rzeczy. Doceniamy swoje zalety, tolerujemy swoje wady (powiedzmy...). Stoimy po tej samej stronie barykady i trzymamy sztamę. Tylko działając w komitywie jesteśmy w stanie ogarnąć naszych nad wyraz energicznych potomków i nie zwariować :).

Wspólnie tworzymy naszą domową bajkę. Ciągle zdziwieni, jak z pary szalonych nastolatków staliśmy się statecznym małżeństwem z dwójką dzieci i kredytem. Jesteśmy rodzicami, ale jesteśmy także małżeństwem, kobietą i mężczyzną. Rodzina jest dla nas wszystkim, ale wszystkim jesteśmy także my dwoje - dla siebie nawzajem i nie chcemy o tym zapominać.

Aby dobrze funkcjonować jako rodzina, musimy dobrze funkcjonować jako para. 

I o to dbamy każdego dnia.










piątek, 19 maja 2017

Kosmetyki z drogerii Hebe - testowanie

Gdy dostałam maila od Streetcom z informacją, że zostałam ambasadorką Hebe, nie mogłam doczekać się paczki! Po kilku dniach przyszła, a w niej...



... same cudeńka - pełnowymiarowe kosmetyki!


I to nie koniec!


Z milion próbek - któż ich nie lubi?! :)


Testowanie czas zacząć - ogłaszam weekend pod znakiem łazienkowego SPA. Niepełnoletnim i brodatym wstęp wzbroniony! ;)

poniedziałek, 15 maja 2017

Do pana, który chciał mnie przepuścić w kasie...

Po długim i ciężkim dniu, czyli takim jak co dzień na macierzyńskim ;), udałam się na planowe tzw. wychodne, to jest zakupy do pobliskiego dyskontu. Nie udało mi się wymknąć ukradkiem, Adi przyczepił się do mojej nogi i zażądał możliwości współtowarzyszenia mi, zapewne mając nadzieję na zakup czegoś z ilością cukru w składzie przyprawiającą mnie o zawał. 

Poszliśmy. 

Koszyk szybko został zapełniony, synek dostał małe co nieco, ale widać to było mało na jego możliwości i co chwila jęczał mi o coś innego. Dowlekliśmy się do długiej kolejki i stanęliśmy w niej. Adi w tym czasie sięgał po kolejne psujące zęby diabelskie wynalazki, pytając czy może to lub tamto, a ja odpowiadałam mu "nie możesz", "nie, kochanie", "nie, masz w domu" i tak milion pięćset razy na minutę. Nie byłam świadoma tego, jak wyglądam, ale chyba musiałam wyglądać na mega zmęczoną i niewyspaną, żeby nie powiedzieć 'wymiętoloną przez dzień', bo nagle słyszę skierowane ku mnie słowa: 

- Proszę, może pani stanąć przede mną. 

Spoglądam na nadawcę, stoi sobie mężczyzna mniej więcej w moim wieku, w ręku trzyma dwie rzeczy, koszyka brak. Zerkam na mój koszyk wypełniony po brzegi spożywką, uśmiecham się do pana i mówię:

- Oj dziękuję, ale mamy pełny koszyk... Wytrzymamy.
- Na pewno? - pyta pan.

"Cholera, chyba nie zmyłam jeszcze makijażu?" - próbuję sobie przypomnieć, bo dni mi się mieszają i być może przez pomyłkę zmyłam go przed wyjściem do sklepu zamiast po powrocie z niego? To by tłumaczyło jego chęć ulżenia mi w żywocie matki Polki.

- Na pewno, dziękuję bardzo - uśmiecham się.
- Ok - odpowiada on.

Przyznam, że sklepowy rycerz poprawił mi humor. Jak miło, że niektórzy ludzie zauważają innych i chcą im bezinteresownie pomóc, nawet jeśli jest to tylko przepuszczenie w kolejce umęczonej mamy z jęczącym przedszkolakiem u boku. Może też miał takiego przedszkolaka w domu?

środa, 10 maja 2017

Mamo - znajdź czas dla siebie!

Gdy kobieta zostaje matką, wkracza w najpiękniejszy, ale i najtrudniejszy czas w życiu. Pisałam o tym TUTAJ. Dzieci wymagają ciągłej opieki, nierzadko przez 24 godziny na dobę. Pewnie każdej mamie zdarzają się nieprzespane noce, albo 4 godziny snu na dobę, bynajmniej nie w ciągu. Tak bardzo jesteśmy zajęte dziećmi, domem, wypełnianiem codziennych obowiązków, że zapominamy o sobie.

Znasz to? Stajesz się mistrzynią w organizacji czasu level hard, wykonując każdego dnia więcej czynności, niż zwykły śmiertelnik mógłby sobie wyobrazić. Ba - codziennie tych samych i nierzadko powtarzających się kilkukrotnie w ciągu dnia. A gdy wieczorem położysz już dziatwę spać, zjesz pierwszy tego dnia posiłek w spokoju (i na siedząco!), ogarniesz pobieżnie domostwo (albo przynajmniej utorujesz drogę do wszystkich pomieszczeń) to... jedynym o czym marzysz jest sen. 

I tak dzień za dniem. 

Niestety po jakiś czasie zwyczajnie masz dość. Stajesz się nerwowa, wszystko cię irytuje, nie masz ochoty na nic i chciałabyś jedynie, żeby wszyscy dali ci święty spokój. Tak na trzy dni co najmniej. 

Dzieje się tak dlatego, że w planie perfekcyjnie wypełnionego obowiązkami dnia nie umieściłaś ważnej rzeczy - czasu dla siebie. A jest on BARDZO ważny. Wróć! 

CZAS DLA SIEBIE JEST NIEZBĘDNY, ABY PRAWIDŁOWO FUNKCJONOWAĆ.

Może być bardzo krótki, może być wykorzystany bardzo efektywnie lub spędzony na błahostkach. Tylko żeby był. Każdego dnia znajdź chwilę na zrobienie czegoś, co lubisz. Albo na tzw. 'nicnierobienie'. Nie szukaj wymówek, nie bierz się w takiej chwili za nadrabianie zaległości w obowiązkach. Nie da się zrobić wszystkiego - coś do zrobienia zawsze będzie, a jednak niekoniecznie musisz to wszystko zrobić dziś.

Daleko mi do perfekcyjnej pani domu, jednak lubię ład i porządek, przez co często wpadam w rytm sprzątania bez przerwy. Gdy łapię się na tym, że ciągle coś poprawiam, zbieram, układam, prasuję itp., mówię sobie pass. To nie o to chodzi w życiu, a już na pewno nie o to chodzi  mi, żeby ciągle (i nadaremno!) robić coś, co jest tak naprawdę nieważne. Co nie przybliży mnie w żaden sposób do osiągnięcia celów - zawodowych, rozwojowych, sportowych. Co nie przybliży mnie do spełnienia marzeń ani do tego, że będę szczęśliwsza. 

Dlatego tak ważne są dla mnie 'wolne' wieczory (jak je mieć, pisałam tutaj), kiedy to przestaję być wołaną co 5 sekund mamą, a znów jestem sobą. Z każdego takiego wieczoru wyciągam, ile się da. Blog, angielski, książki, filmy, ćwiczenia, bieganie, to tylko niektóre z moich ulubionych zajęć. One pozwalają mi odetchnąć, zregenerować umysł, nabrać energii na kolejny dzień. Gdy kładę się spać, nawet późno, mam satysfakcję, że z tego zabieganego dnia wyciągnęłam także coś dla siebie, a następnego dnia wstaję z uśmiechem. 

Nie zrozum mnie źle, sen też jest bardzo ważny. Nie raz i nie dwa chodzę spać tuż po dzieciach. Chociaż 'chodzę' to nie jest właściwe określenie, czasem po prostu padam, resetuję się ze zmęczenia, kładę głowę na poduszkę i tracę kontakt z rzeczywistością w 2,5 sekundy. Ale wtedy nie ma opcji, żebym kolejnego wieczoru zrobiła to samo. Więcej jak 48 godzin bez chwili dla siebie nie wytrzymam. A nie chcę, żeby wywieźli mnie w kaftanie ;). Dla własnego zdrowia psychicznego i bezpieczeństwa wszystkich wokół :) - pamiętam o sobie.

Droga Mamo, każdego dnia zrób coś dla tej fantastycznej osoby, którą jesteś, a ona odwdzięczy ci się niezmierzonymi pokładami cierpliwości, zaprzestaniem produkcji siwych włosów i zmarszczkami jedynymi z akceptowalnych - mimicznymi, od uśmiechu!

Dbaj o siebie. Musisz mieć energię, by dbać o innych :).  


niedziela, 7 maja 2017

Domowa pizza na cienkim cieście

Najlepsza pizza na cienkim cieście ma bardzo prosty przepis. Ciasto nie musi leżakować, nie trzeba go wałkować. Po upieczeniu jest kruche, chrupiące, ale trzyma formę niczym w teście pizzy Magdy Gessler (kawałek w ręku nie opada). Piekę ją zazwyczaj w poniższych proporcjach, na dwóch dużych blachach, bo jemy ją przez dwa dni, a pozostałe kawałki jeszcze mrożę i mam na tzw. dzień kuchennego lenia.

Składniki:
- 5 szklanek mąki pszennej,
- 3/4 kostki drożdży,
- 3/4 szklanki mleka,
- 3/4 szklanka wody, 
- 2 łyżeczki cukru, 
- 2 łyżeczki soli, 
- 20 łyżek oleju rzepakowego (mniej niż pół szklanki).

Drożdże rozpuścić w ciepłym mleku, dolać ciepłą wodę, cukier i sól. Mąkę przesiać, wsypać do rozczynu, dolać olej. Ciasto wyrobić w misce, podsypując nieco mąką. Powinno być luźne, puszyste i nie lepić się za bardzo.

Dwie blachy wysmarować olejem lub odrobiną oliwy. Ciasto podzielić na pół o wyłożyć na blachach, rozciągając je po kawałku, tak aby cienko pokrywało całą blachę.

Sos bazowy:
- 1 koncentrat pomidorowy, 
- 2 łyżki ketchupu, 
- 0,5 łyżeczki soli, 
- szczypta pieprzu, 
- szczypta ziół prowansalskich, 
- szczypta cukru,
- 2 ząbki czosnku.

Czosnek przecisnąć przez wyciskacz, wymieszać składniki, posmarować gotowym sosem ciasto na pizzę, omijając brzegi.

Nasz ulubiony farsz to podsmażone wcześniej pieczarki i cebula, boczek, brokuł, kukurydza, papryka, czosnek, ser.

Piec w temperaturze 200 stopni przez około godzinę. Po 30 minutach zamienić blachy miejscami. 

Idealnie smakuje z domowych sosem czosnkowym na jogurcie greckim.




czwartek, 4 maja 2017

O terrorze laktacyjnym raz jeszcze

Jakiś czas temu na moim ulubionym forum jedna z dziewczyn poprosiła o wsparcie. Karmi piersią inaczej, czyli ściąga mleko laktatorem i podaje w butelce. Godne podziwu, bo czasochłonne, ale dziewczyna samozaparcie ma i dziecko jest tylko na jej mleku. Jak to zwykle przy niemowlaku bywa, łapią ją kryzysy, ma już dość, jest zmęczona, niewyspana i napisała coś w stylu "proszę powiedzcie, że to, co robię ma sens". Większość mam napisała jej same pochwały, jaka to jest dzielna, że ją podziwiają i wspaniale, że daje dziecku to, co najlepsze. Wtem odezwały się mamy, których przygoda laktacyjna skończyła się szybciej niż zdążyła się na dobre zacząć i opisały swoje odczucia, jak to odetchnęły z ulgą, odżyły i w ogóle poczuły niekończące się szczęście i radość życia, gdy przeszły na mleko modyfikowane... Więc może ona niepotrzebnie się męczy, bo trzeba myśleć o sobie i takie tam...

Zignorowałam te wypowiedzi i napisałam słowa wsparcia, że da radę, że to tylko kilka miesięcy, że jeszcze zdąży się wyspać. Na co jedna z mam niekarmiących piersią zacytowała moją wypowiedź z komentarzem: 'w depresję też zdąży wpaść'. 

Ręce mi opadły. No bo jak tak można! Jej nie wyszło z karmieniem, to jeszcze namawia inną mamę do niekarmienia! Nieco mnie poniosło i napisałam wypowiedź, której potem trochę żałowałam, bo nie lubię robić innym przykrości. Część dziewczyn napisała, że przesadziłam i że to właśnie jest terror laktacyjny... W takim razie jak nazwać grożenie, że przez karmienie piersią może wpaść w depresję? Obietnice, że po przejściu na mm zazna się szczęścia i radości macierzyństwa w końcu?! Jaki to terror, pro mm? 

Z autopsji wiem, że początki karmienia piersią nie są łatwe. Pisałam o tym tu, tu i tu. Nawet pomimo 11-miesięcznego doświadczenia przy pierwszym dziecku, napotkałam te same problemy przy drugim. Nikogo do karmienia nie zmuszam, nie myślę: 'nie karmiłaś piersią - jesteś złą matką'. Nie oceniam. Owszem, uświadamiam ile mogę, bo niestety niewiedza kobiet na temat laktacji nadal jest ogromna. Ale wkurza mnie, gdy przez pryzmat własnych wyrzutów sumienia (bo jaki byłby inny powód takiego zachowania) rozpowszechnia się kłamstwo. Kłamstwo typu - 'nie karmiłam, bo nie miałam mleka' (tylko ok. 2% kobiet na świecie nie ma go rzeczywiście, z powodu wad genetycznych), i 'nie ważne jak karmisz, ważne że karmisz' (porównując - woda czy cola, marchewka czy cheeseburger?). Karmienie piersią dzieje się tylko raz przez jakiś czas, krótki okres, który wpływa na całe życie. Mleko modyfikowane zawsze możesz podać, do karmienia wyłącznie piersią już nie wrócisz, a ten czas jest najcenniejszy. 

Jeśli ty, droga mamo, zdecydowałaś się nie karmić dziecka piersią, twój wybór, ale nie namawiaj do tego innych. Nie karmiłaś swojego, ok, ale nie wpływaj na sposób karmienia innych dzieci. Jeśli nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj!

A dla szukających fachowej wiedzy na temat laktacji niezmiennie polecam Hafiję. I Mataję też ;)

wtorek, 2 maja 2017

Majóweczka

Uwielbiam chwile, gdy jesteśmy wszyscy razem (slogan niczym z reklamy Toffifee). 

Także dlatego, że poza wspólnym spędzaniem czasu jest do kogo powiedzieć 'weź go, bo nie wytrzymam' i 'idź do taty' w momentach kryzysowych. We dwójkę łatwiej ogarniać domostwo i biegającą po nim dziatwę. Łatwiej podzielić się sprzętem na spacerze, bo jedno pcha wózek, drugie hulajnogę / rower. 

No i poranki... Od niedawna przyjęliśmy z Tomkiem zasadę, że dajemy sobie pospać - w cyklu zmianowym. Raz ja śpię dłużej, raz on. Oczywiście jak śpi się przy dzieciach skaczących po łóżku, wrzeszczących i hałasujących milionem autek wyścigowych to każdy wie, nie mniej jest to zawsze większa ilość snu niż zazwyczaj. I tak wczoraj pospać mógł Tomek, a ja radośnie zaczęłam dzień punkt 6-ta rano. Bynajmniej nie z własnej woli, a z przymuszonej oświadczeniem starszego 'ja już się wyspałem' i 'mamma' młodszego. 
Za to dziś - ja mogłam pospać dłużej i było to pierwsze od roku 10 godzin snu. Przerywanego co prawda na nocne karmienie, ale trwającego aż do 9.30. Mąż tymczasem rozpoczął dzień już o 5-tej ;). Co to poranne słońce robi z dziećmi, to ja nie wiem. 

I tak spędzamy majówkę niezbyt ciepłą w tym roku, nieco bardziej niż zwykle wietrzną, aczkolwiek słoneczną na szczęście. Obowiązkowy grill zaliczony (nie będziemy się wyłamywać z polskich tradycji), kilometrowe spacery także. A weekend jeszcze trwa :).






















Remigiusz Mróz jak zwykle nie zawodzi!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...