Strony

niedziela, 24 września 2017

Przedszkole - plusy i minusy

Pierworodny zaczął właśnie 3 rok przedszkola. Biegnie do niego jak na skrzydłach i patrząc na to, nie mogę uwierzyć, jak bliska byłam zrezygnowania z niego 3 lata temu, z różnych względów. 

TRUDNE POCZĄTKI

W naszym przedszkolu pod koniec czerwca jest festyn rodzinny, na który są zaproszone także dzieci, które dopiero na jesień zaczną do niego uczęszczać. Pod koniec sierpnia natomiast są 3 dni adaptacyjne, podczas których rodzic idzie na kilka godzin z dzieckiem do sali. Synowi przedszkole podobało się już od pierwszego festynu, wręcz nie mógł doczekać się, kiedy zacznie do niego chodzić. Na dniach adaptacyjnych szybko znalazł wspólny język z innymi dziećmi, choć był jeszcze maluszkiem (2 lata i 9 miesięcy), którego nie dało się usadzić w kółku na dywanie, wolał sam znajdować sobie zabawę. 

Pierwszego dnia we wrześniu poszedł z radością. Drugiego też chętnie, trzeciego już z wątpliwościami... Potem - zaczęła się rzeźnia. Płacz już od wyjścia z domu, czasem wręcz wlokłam go po chodniku, jakkolwiek to teraz nie zabrzmi. Jak to zwykle bywa, syn zorientował się, że przedszkole nie jest raz na jakiś czas, tylko tak już teraz będzie, to przygoda na stałe. Serce mi się krajało, gdy wchodziłam z nim do sali, dawałam mu buziaka i musiałam wyjść. Nie pomagało to, że w sali zastawał inne płaczące dzieci. Panie robiły, co mogły, zabawiały nowo wchodzące dziecko, tłumaczyły, że takie są początki, że musi się oswoić. A jednak nie raz stałam pod salą dłuższą chwilę i próbowałam wśród dziecięcego płaczu wychwycić, czy mój też wyje... Plusem było, że po południu odbierałam go już uśmiechniętego, ale nie zapomnę, gdy raz odebrałam go zapłakanego - zastanawiałam się wtedy, czy on przez cały dzień tam płacze? Minęło po około miesiącu i od tamtej pory Starszak kocha swoje przedszkole.

CHOROBY

Przez pierwsze trzy lata życia Starszak raz miał katar i raz zapalenie oskrzeli. U lekarza bywałam głównie na szczepieniach. Gdy zaczęło się przedszkole, pierwszego kataru dostał... po trzech dniach. I zaczęło się chodzenie w kratkę, dwa tygodnie w przedszkolu, tydzień w domu. W pierwszym roku łącznie 5 razy miał zapalenie ucha, leczone antybiotykiem. Całe szczęście w tym czasie już nie pracowałam, byłam na l4 w ciąży, mógł więc zostawać w domu. Nie wiem jednak, co by było, gdybym musiała chodzić do pracy?

Zaczęłam nawet sądzić, że coś jest nie tak, w końcu ile można. Ja trzymałam go w domu z każdym katarem, jednak część rodziców z zaprowadzała dzieci z katarem do przedszkola i gdy mój, zdrowy, przychodził po przerwie, zaraz łapał coś znowu. Podejrzewaliśmy alergie, syn dostawał przez jakiś czas szczepionkę uodporniającą w kroplach do nosa, wprowadziłam suplementy DHA. Czekałam na wiosnę, a gdy kataru dostał nawet na początku czerwca, rwałam włosy z głowy. Jednak przyszły wakacje i syn nie chorował przez lipiec, sierpień i wrzesień.
Drugi rok już był pod względem chorób o wiele lepszy, jedynie zimą coś tam złapał. Był nawet moment, że przez 3 miesiące nie opuścił ani jednego dnia, a ostatnie pół roku nie miał nawet kataru. Sprawdziło się powiedzenie, że dzieci muszą przechorować swoje, by nabrać odporności.

ODŻYWIANIE

Przed przedszkolem miałam 100% pewność tego, co mój syn je. Bardzo pilnowałam zdrowego jadłospisu, ze słodyczy zdarzało mu się zjeść czasem czekoladę lub biszkopta. W przedszkolu dostał pierwszego lizaka, którego nie wiedział, jak zjeść :). Jednak oprócz tych lizaków czy cukierków, które dostawał co jakiś czas na do widzenia, menu w przedszkolu bardzo nam odpowiada. Nie mniej dopiero teraz mam jakąś tam pewność, że zjadł obiad w przedszkolu, ale w domu i tak zawsze czeka na niego zupa, którą uwielbia.

SOCJALIZACJA

Ja nie chodziłam do przedszkola - nie musiałam. Obracałam się w dzieciństwie w dość wąskim gronie koleżanek. Do dziś pamiętam stres pierwszego dnia w zerówce i zerówkę w ogóle - nie lubiłam jej, nie potrafiłam się odnaleźć w większym gronie dzieci, z których część już się znała. Później to się zmieniło, jednak zastanawiam się, na ile na moje trudne początki miało w pływ to, że do 6 roku życia byłam w domu.

Starszak to dziecko placów zabaw - uwielbia je i od małego uwielbia inne dzieci (może dlatego tak też uwielbia brata). Nie sądziłam jednak, że już w przedszkolu może zdobyć swoje grono ulubionych kolegów i koleżanek. Moje dziecko zdobywa nowe, pełne emocji doświadczenia - jest zapraszany na urodziny innych, prezenty otrzymane na swoje urodziny od kolegów okazują się być najcenniejsze, wizyty u nich w domu czy ich odwiedziny u nas powodują u niego ekscytację i nawet niczym nieprzymuszoną chęć posprzątania zabawek na tę okazję :). A że nic tak nie łączy jak dzieci w tym samym wieku, to my z mężem także zdobyliśmy przy okazji nowe grono znajomych.

NAUKA I ZABAWA

Nie ma co ukrywać - w domu na pewno nie byłabym w stanie nauczyć syna tylu rzeczy, ilu uczy się w przedszkolu. Chociaż staramy się, żeby dzieciństwo syna było wypełnione atrakcjami tak, aby doceniał wartość każdego dnia (klik i klik), to jednak wiem, że bycie częścią grupy jest niezastąpione i doskonale wpływa na jego rozwój. Wspólne wycieczki autokarem to doświadczenia, które przeżywa przez kilka dni po nich! Teatrzyki, jakie tworzą dla rodziców, bale przedszkolne, kiermasze, na które tworzą śliczne prace czy wreszcie wspólne przedszkolne zabawki - wszystko te interakcje sprawiają, że dzieci mają wspólne tematy, uwielbiają spędzać ze sobą czas, także po przedszkolu. Chociaż czasem się kłócą, to zaraz się przytulają i cudownie jest obserwować, jak mój syn wychodzi spod matczynych skrzydeł, zeskakuje z moich kolan z pewnością siebie, jakiej ja kiedyś nie miałam i staje się członkiem społeczeństwa, częścią grupy.

ODPOCZYNEK

Te godziny, gdy syn jest w przedszkolu, są dla mnie bardzo cenne. W pierwszym roku mogłam w spokoju wisieć nad miską przez pierwsze 4 miesiące ciąży, a później mieć czas dla siebie. Młodszy urodził się w czerwcu, mieliśmy więc rodzinne wakacje w domu i czas na oswojenie się z nowym członkiem rodziny, zaś gdy Starszak zaczął od września drugi rok przedszkola, ja mogłam poświęcić więcej czasu dla malutkiego drugorodnego. Gdy teraz Starszak zaczął trzeci rok, Młodszy nawet trochę przeżywał, że nie ma go w domu, chodził od rana i go wołał, ale ponownie - mogę poświęcić się tylko jemu, a gdy śpi - w końcu popracować. Gdy odbieramy Starszaka obaj są za sobą tak stęsknieni, że kolejne pół dnia nic tylko się przytulają i razem bawią.

Większość rodziców zaczyna przygodę z przedszkolem swoich dzieci z tymi samymi wątpliwościami i obawami. Większość nie wierzy, że ich maluch nagle zacznie tak często chorować (ja nie wierzyłam). Większość zaliczy dół emocjonalny związany z tym, że proces oswajania się z codziennością przedszkolną u dziecka trochę trwa. Najważniejsze jednak, to znaleźć odpowiednie, bezpieczne przedszkole, z zaufaną i wykwalifikowaną kadrą opiekunów, i może jeszcze kuchnią na miejscu (nie przepadam za cateringiem). Jeśli miałabym jakiekolwiek wątpliwości co do tych rzeczy, albo była w stanie je skrytykować - nie posyłałabym tam dziecka, bałabym się, że spotka je tam krzywda. Panie w naszym przedszkolu są wspaniałe, otwarte na rozmowy, sugestie. Teraz mój 5-letni syn jest w stanie powiedzieć mi wszystko i na moje małe wywiady co jakiś czas i ciągnięcia za język opowiada ze szczegółami. Bardzo się cieszę, gdy słyszę, że u nich pani na nikogo nie krzyczy, nawet gdy ktoś zrobi coś złego - bo dla mnie krzyk jest niedopuszczalny, chociaż jak niedawno przeczytałam w lokalnej grupie mamuś na Facebooku, niektórzy rodzice zgadzają się na krzyk, 'bo inaczej dzieci wejdą paniom na głowę'... Cóż, każdy ma inną definicję normalności. Grunt, że nasze przedszkole jest fantastyczną placówką, gdzie dziecko - mały człowiek, jest traktowane z szacunkiem. Przedszkole to nie przechowalnia dzieci i warto poszukać takiego, któremu bez obaw można powierzyć  pod opiekę swój najcenniejszy skarb.

piątek, 22 września 2017

Lista 36. zup dla dziecka

Moje dzieci kochają zupy. Od małego jedzą dwa dania - tak mi wygodniej. Inaczej musiałabym im wymyślać coś na drugie śniadanie, bo od 7-8 (śniadanie) do 14-15 (obiad) jest zbyt duża przerwa. A tak - jest zupa, jest porcja warzyw. My z mężem za zupami nie przepadamy, więc prawie zawsze jest drugie danie, dzieci natomiast zawsze mają też zupę. Starszak  prosi o nią nawet po powrocie z przedszkola - w końcu nie wiadomo tak naprawdę jaka ilość kryje się pod hasłem "mamo zjadłem trochę obiadku w przedszkolu". 

Gotuję zupę w dużym ganku, na dwa dni. Bez rosołków, z naturalnymi przyprawami, doprawiam delikatnie pod Młodszego, a Starszemu i nam doprawiam bardziej już na talerzu. Zawsze mam w lodówce lub zamrażarce kilka podstawowych składników, jak pietruszka (korzeń i natka), seler, marchewka, koperek. Resztę dokupuję na bieżąco i bardzo sezonowo. Wszyscy lubimy zupy - kremy i takie też robię najczęściej. Po ugotowaniu odlewam część wywaru i zmiksowany krem rozrzedzam do pożądanej konsystencji, a resztę wywaru zużywam do mięs, gulaszów, sosów. Starszemu robię czasem do niej grzanki.

Poniżej krótka rozpiska i ściąga, którą mam na lodówce i na której stawiam ptaszki - unikam codziennego zastanawiania się, co tu ugotować. 

Zupy dla młodszego dziecka:
- koperkowa,
- krem z buraka,
- marchewkowa,
- ogórkowa,
- pomidorowa,
- paprykowa,
- jarzynowa,
- krupnik,
- krem z groszku,
- krem z kukurydzy,
- krem z dyni,
- krem z cukinii,  
- krem z brukselki, 
- krem z soczewicy,
- krem ze szparagów, 
- krem z pora,
- krem z ciecierzycy,
- krem z selera naciowego,
- krem z kalarepki,
- kalafiorowa,
- brokułowa,
- szpinakowa,
- z kapusty kiszonej,
- rosół drobiowy,
- rosół warzywny.

Zupy dla starszego dziecka:
- barszcz czerwony,
- barszcz biały,
- rosół wołowy,
- pieczarkowa,
- krem czosnkowy, 
- zupa cebulowa, 
- grochówka, 
- zupa fasolowa, 
- zupa meksykańska, 
- zupa tajska,
- zupa chińska.

Ostatnia pozycja to oczywiście nie z paczki :). Na niektóre wkrótce podam przepisy, ale większość jest banalnie prosta - wrzucamy warzywa i gotujemy. Gar zupy to też doskonały sposób na nieplanowanych i głodnych gości, moi znajomi często w drzwiach pytają, co dziś gotuję :). Sezon na dynie w pełni, jest jeszcze cukinia, przepyszne pomidory, fasolka szparagowa - korzystajmy i róbmy zapasy!

piątek, 15 września 2017

Wspomnienie lata

Rok temu o tej porze roku kąpaliśmy się w morzu, a dziś 15 stopni i chłodno w jesiennej kurtce. Sezon na zimne stopy i dłonie uważam za otwarty, na parapecie stoi dynia, a nawet kaloryfery zaczęły się robić już ciepłe... ale póki co - nasze wspomnienia z lata:







Całe szczęście zrobiłam w zamrażarce zapas truskawek!








Czas przygotować się na pół roku zimna. Mam nadzieję, że jesień będzie złota!

niedziela, 10 września 2017

Masz dziecko? Siedź w domu

Trafiłam niedawno na artykuł o ojcu, którego z dwójką dzieci wyprosił z autobusu kierowca. Wyprosił, bo dzieci były niegrzeczne.

Już sama sytuacja jest dla mnie niewyobrażalna i nie powiem, jakie słowa cisną mi się na usta, na myśl o tym kierowcy. Ciekawe, czy w ten sam sposób wyprasza grupki rzucających mięsem chłystków.

Ale włos zjeżył mi się na głowie dopiero po zajrzeniu w komentarze - 90% z nich popierała kierowcę. To, jakie epitety leciały w stronę ojca i dzieci, to przechodzi ludzkie pojęcie. 
W jakich czasach przyszło mi wychowywać dzieci?

W czasach, gdy zachęca się młodych do prokreacji i zakładania rodzin, z obawy przed tym, że nie będzie komu pracować na emerytury, a jednocześnie spycha ich na margines, każąc zamknąć się z dzieckiem w domu, nie karmić piersią w miejscach publicznych (chyba, że w to w toalecie), nie chodzić do restauracji, nie jeździć autobusem, pociągiem, nie latać samolotem, a jeśli już, to wszędzie trzymać dziecko na krótkiej smyczy, z buzią zaklejoną plastrem. Dorosły może sobie rzucić k..., dziecko nie ma prawa płakać czy się złościć.

To czasy, gdy nie zauważa się kobiet w ciąży, nie przepuszcza ich w kolejce do kasy w sklepie, nie ustępuje im miejsca w tramwaju, odmawia skorzystania z toalety w restauracji, bo jest tylko dla klientów! 

Gdy każdy ocenia nasze metody wychowawcze, choć niejednokrotnie sam nie ma dzieci i nie ma zielonego o  nich pojęcia. Gdy krytykuje się matki za długie karmienie piersią (co to kogo obchodzi!), za siedzenie w domu (a miejsc w żłobkach i przedszkolach jak na lekarstwo), za brak czapeczki czy za zbyt głośne mówienie do dziecka w sklepie (autentyk!). 

Gdy kobiety dostają wypowiedzenie z pracy tuż po powrocie z macierzyńskiego lub dlatego, że zbyt często biorą l4 na chore dziecko.

Gdy młode mamy nazywa się 'madkami', a dzieci mianem "500+". Gdy brak kultury i nieuprzejmość tłumaczy się roszczeniową postawą matek i ojców. Idą tacy z dzieckiem, z wózkiem do ludzi i mają czelność oczekiwać zrozumienia! 

Na szczęście są na świecie także ludzie normalni - dobrzy, pomocni i zauważający drugiego człowieka. Jakiś czas temu sama takiego spotkałam w osiedlowym sklepie (klik) i spotykam się na co dzień z miłymi gestami w stosunku do moich synów.

A wszyscy bezdzietni, krytykujący rodziców, nietolerujący dzieci i odmawiający im prawa do korzystania z przestrzeni publicznej zapominają, że kiedyś będą ponownie jak te dzieci właśnie - wymagający opieki, nieporadni, bezsilni, a nader wszystko samotni i pragnący kontaktu z drugim człowiekiem. Oby mieli szansę trafić na opiekunów, którzy są dobrymi ludźmi, bo kiedyś rodzice nauczyli ich empatii i szacunku do drugiego człowieka. 

niedziela, 3 września 2017

W trasie z dziećmi

Gdy urodził się nasz pierworodny, trasę 500km pokonywaliśmy kilka razy w roku, zaczynając od momentu, gdy miał 4.5 miesiąca. Synek uwielbia jeździć autem, do dziś zasypia w nim podczas jazdy dłuższej niż pół godziny. Ba, z nim potrafiliśmy jeździć autem po okolicy, gdy był mały, żeby tylko zasnął, bo jedynie w aucie się nie darł :). Zatem nie było żadnych problemów nawet w dłuższej trasie. Początkowo jeździliśmy nocą, a od jego 2 urodzin już w dzień. Turysta idealny.

Niedawno jechaliśmy do Koszalina - godzinka od nas. Wyjechaliśmy o 10 rano, w porze drzemki Młodszego. Starszy zasnął po kwadransie jazdy, a Młodszy dopiero przed samym dotarciem do celu.
Bo drugorodny zapalonym podróżnikiem niestety nie jest. W aucie drze się od pierwszej jazdy, rzadko w nim zasypia, nie da się go zabawić niczym dłużej niż 5 minut. Początkowo myślałam, że to wina ulewania, które męczyło nas do 8 miesiąca, jednak ulewanie się skończyło, a darcie japy (dosłownie) w aucie nie. Głównie dlatego nie wybraliśmy się w dłuższą trasę od narodzin Młodszego.

Dygresja. W ciąży ze Starszakiem w samochodzie czułam się świetnie, dużo jeździliśmy po Polsce, prowadziłam wtedy firmę i służbowo jeździłam sama w trasy do 60km. W drugiej ciąży jazdy autem nie cierpiałam, przeszkadzało mi wszystko i czułam się, jakbym miała chorobę lokomocyjną. Trasa przez Polskę to była męka, a z dużym brzuszkiem nie lubiłam już jeździć sama. Może dlatego chłopcy pod tym względem są tak różni?

W drugiej połowie sierpnia zdecydowaliśmy się wybrać w końcu do rodzinnej miejscowości męża, 500km w jedną stronę. Zastanawialiśmy się od której strony ugryźć temat - o jakiej porze wyruszyć. Nie wchodziła w grę podróż całodniowa. Wiedziałam, że średnio 8 godzin w ciągu dnia to dzieci w aucie nie wysiedzą. 

Kusiła nas podróż nocna, z wyjazdem na porę spania dzieci, jednak szybko z niej zrezygnowaliśmy. Młodszy nadal budzi się w nocy i potrafi zrobić niezły cyrk, a ukoi się tylko przytulaniem i ponownym zaśnięciem na rękach, a właściwie na nas. Wolałam nie ryzykować jego pobudki w środku nocy i stawania gdzieś przy drodze lub pilnego szukania stacji benzynowej, w celu spędzenia na niej czasu odpowiedniego do uśpienia Młodszego oraz próby odłożenia go do fotelika... Każda godzinka na postoju to godzinka dłużej w trasie... Zaważyło też to, że przy dwójce dzieci chodzimy notorycznie zmęczeni i niewyspani, nie dla nas więc już jazda całonocna.

Rozważaliśmy wyjazd późnym popołudniem, powiedzmy 16-17, ale też z niego zrezygnowaliśmy. Młodszy już nie ma drugiej drzemki, dzięki czemu zasypia dość szybko wieczorem - bałam się, że jednak zaśnie na kilka popołudniowych godzin, a obudzi się na dobre po zmroku - o spokojnej jeździe wtedy nie byłoby mowy. 

Wybraliśmy wyjazd późnonocny, albo jak kto woli, wczesnoporanny :). Mieliśmy wszystko tak poszykowane, żeby tylko wstać, umyć się, ubrać, zrobić kawę i wyruszyć. Auto zapakowaliśmy już wieczorem (pakowanie dzieci na tydzień to koszmar, zabraliśmy pół domu....). Starszak z wrażenia nie mógł zasnąć, co chwilę pytał, czy zaraz go obudzę. Wyruszyliśmy punkt 4 rano. Dzięki temu mieliśmy zapewnione pierwsze 3 godziny w ciszy - dzieci spały do 7. Gdy się obudziły, zrobiliśmy pierwszy postój, podczas którego zjedliśmy śniadanie, a Młodszy wypił mleko. Tydzień przed trasą zakończyliśmy karmienie piersią, miałam więc ze sobą termos z gorącą wodą i mleko modyfikowane, które synek pije teraz rano i wieczorem. 

Dzieci zjadły naszykowaną wieczorem w słoiczki owsiankę na wodzie z jogurtem, bakaliami i bananem.

Wydawało mi się, że szybko się uwinęliśmy, ale gdy wsiedliśmy ponownie do samochodu, okazało się, że zajęło nam to 45 minut. Zdecydowanie za długo. Biorąc pod uwagę ilość postojów, do jakiej mieliśmy być zmuszeni w dalszej drodze, cała trasa mogła się przez to wydłużyć nawet o kilka godzin. Na kolejnych postojach więc streszczaliśmy się maksymalnie. 

Zazwyczaj po wstaniu Młodszy ma 3 godziny aktywności przed drzemką. W aucie, z racji ograniczonych ruchów, udał się na drzemkę już po dwóch godzinach, podczas których trochę udało mi się go zabawiać, trochę pomogły chrupki kukurydziane, a trochę też niestety marudził. Kolejny krótki postój i poszedł spać na prawie dwie godziny. Na drzemkę udał się też Starszy :). 
Gdy dzieci się obudziły, zrobiliśmy trzeci postój i drugie śniadanie. 

I potem zaczęła się rzeźnia. Młodszy miał już dość jazdy, nie pomagało nic. W jednej chwili potrafił rozryczeć się kompletnie, zgrzać i zapowietrzyć. Robiliśmy więc kilka nagłych i bardzo krótkich postojów, żeby wyjąć go na chwilę, sprawdzić pieluszkę, poprawić, bo może go coś uwiera. Dlatego też wybraliśmy trasę drogami krajowymi, a jedynie kawałek ekspresówką i autostradą, by w razie czego móc się wszędzie zatrzymać. Nie wchodziło w grę wypięcie dziecka z fotelika podczas jazdy, ale możliwość szybkiego zatrzymania się była konieczna.

Męczyliśmy się wszyscy. Nie zmienialiśmy się za kierownicą, jak zwykle, bo mi nieco łatwiej jest zabawiać synka. Dobrze też pod tym względem spisał się Starszak - on fantastycznie potrafi rozbawić braciszka. I on jednak w pewnym momencie jednak odmówił współpracy i też zrobił się marudny, dostał więc tablet i zajął się nim na dobrą godzinę. Potem też już miał dość. Gdy zostało ostatnie 100km, nasze wyczerpanie i płacz Młodszego  o różnym natężeniu sprawił, że byłam u kresu. Wtedy włączyłam głośniejszą muzykę i zaczęłam śpiewać, przekrzykując ryczącego brzdąca. Mąż się do mnie przyłączył i o dziwo... Syn przestał płakać. Gdy piosenka dobiegła końca, zaczął się znowu głośny ryk. Włączyłam więc następny utwór i znów, gdy my głośno śpiewaliśmy, on nie płakał i tylko się patrzył. Prześpiewaliśmy tak całą płytę. Gdy byliśmy już całkiem blisko, mały dostał nawet zakazany telefon i powerbank :). Tonący brzytwy się chwyta. I to dosłownie, bo Młodszemu telefon nie służy bynajmniej do oglądania czegokolwiek na nim, a do obgryzania i rzucania nim...

Po dotarciu na miejsce my dorośli byliśmy jak przeciągnięci przez pustynię, za to dzieci odzyskały 200% energii. Ciężko za nimi nadążyć :). Trasę, którą pokonywaliśmy czasem w 7 godzin, tym razem zrobiliśmy w 9.

Gdy na drugi dzień wsadzaliśmy dzieci do auta z zamiarem pojechania do sklepu, Starszak zapytał z przestrachem:
- Ale nie jedziemy daleko?
A Młodszy zaczął ryczeć jak tylko mąż zaczął wsadzać go w fotelik :). Taka trauma podróżna.

Drogę powrotną zaczęliśmy od tej samej godziny, tym razem jednak zrezygnowaliśmy nawet z tego kawałka ekpresówki i autostrady pod Poznaniem - przy wjeździe na nią widzieliśmy zakręcający długi korek (godziny porannego szczytu), a Starszy wołał już o toaletę. I dobrze zrobiliśmy - na autostradzie stalibyśmy w niezłym korku,  a tak, jadąc jakimiś bocznymi drogami, oszczędziliśmy nawet 20km.

Po drodze zatrzymaliśmy się za pilną potrzebą dzieci na jakiejś stacji, której nazwy nie pamiętam. Wchodzimy, a tam karteczka "toaleta nieczynna". Podchodzę do pana w kasie i pytam:
- Obie nieczynne? Przewijak też? Jesteśmy z małym dzieckiem. 
Pracownik zrobił skruszoną minę i mówi:
- Raczej tak, jeszcze zapytam kierowniczki.
I zniknął na zapleczu, po czym po powrocie rzekł:
- Niestety tak. 
Wyszliśmy wkurzeni, zapakowaliśmy dzieci w auto i ruszyliśmy dalej. Młodszy oczywiście po tak krótkim postoju od razu urządzał rzeźnię. Tuż obok na szczęście pojawił się Orlen. 

W drodze powrotnej Młodszy jakimś cudem poza spaniem od 4 do 7 miał jeszcze dwie drzemki po ponad godzinę, w tym zasnął jakieś 80km przed domem i spał prawie do samego Słupska - więc pomimo tego, że jechaliśmy 9,5 godziny, byliśmy mniej zmęczeni. Słuchanie płaczu dziecka, gdy tak naprawdę niewiele można zrobić, by go ukoić, jest bardzo obciążające. Jednak wiedzieliśmy już, czego się spodziewać i byliśmy na płacz przygotowani także psychicznie. On też może minimalnie mniej płakał w drodze powrotnej - chyba zaczął rozumieć, że nie ma wyjścia, musimy jechać dalej.

Pewnie łatwiej będzie, gdy już będzie można go bardziej zabawić książeczkami czy nawet bajkami na tablecie. Póki co, synek jest tak ruchliwym dzieckiem, że inne dłuższe wojaże sobie odpuszczamy, to nie na nasze nerwy :).