Będąc pierwszy raz w ciąży miałam wysoce sprecyzowane wyobrażenie dotyczące tego, jak powinien wyglądać poród. Ciążę znosiłam wspaniale, cały czas pracowałam i czułam się świetnie. Chciałam urodzić w terminie, ani wcześniej (remont!), ani później. Chciałam, żeby się samo zaczęło, i żeby nie było to w nocy. Po części się udało, urodziłam w dniu wyznaczonego terminu, jednak zaczęło się wieczorem dnia poprzedniego, cieknięciem wód płodowych. Jadąc na porodówkę byłam podekscytowana, nie bałam się - cóż, błoga nieświadomość :). Rodziłam całą noc, Starszak pojawił się na świecie dopiero rano. Z całości mam mgliste wspomnienia - byłam przyćmiona bólem, walczyłam z sennością, wyczerpaniem i dziwnym stanem, w który wprowadził mnie gaz rozweselający - porównywalnym do upojenia alkoholowego (dla mnie strasznym, bo nie piję i nie cierpię się tak czuć). Skupiona na sobie, tolerowałam jedynie mojego męża - panie położne dosłownie ignorowałam, nie odpowiadałam na pytania, za co później przepraszałam, ale tak działał na mnie ból. Każdy centymetr rozwarcia tworzył się wolno, w połowie poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Zadziałało rewelacyjnie na jakieś dwie godziny, później - jakby go nie było.
W drugiej ciąży było inaczej. Znosiłam ją źle, często łapałam infekcje (mały przedszkolak ciągle coś przynosił) i nie mogłam doczekać się rozwiązania. Porodu jednak bałam się strasznie - świadomość tego, co mnie czeka powodowała wręcz ataki paniki. Tym razem chciałam, żeby zaczęło się nieco przed terminem (było mi już ciężko), najlepiej rano i żeby akurat nie było upału. Ginekolog pocieszał mnie, że za drugim razem jest łatwiej i szybciej.
I było dokładnie tak, jak chciałam. Niecałe dwa tygodnie przed terminem zaczęły się skurcze co 20 minut, co jakiś czas zanikały. Chodziłam tak z nimi dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem były już co 10 minut. Dochodziła 22, zaczynaliśmy się zbierać, gdy nagle... ustały. Zarządziłam pójście spać. O 3 w nocy zaczęły się znowu. Przeleżałam z nimi godzinę i wstałam. Zaczęły mi cieknąć wody. Na porodówkę trafiłam o 7 rano i usłyszałam od razu - rozwarcie 4cm. Poprosiłam o zzo, które tym razem zadziałało rewelacyjnie - skurcze były do wytrzymania. Przyspieszyło to też całą akcję, bo po pół godzinie rozwarcia było już 7cm, po kolejnej pół 9 cm. Młodszy pojawił się na świecie po 12.
Był to całkiem inny poród - bardzo świadomy, spokojny, z momentami śmiechu. Po pierwszym mój mąż wyglądał, jakby go przejechał walec - tym razem cały czas dopisywał mu dobry humor. Pani anestezjolog nie mogła uwierzyć, że śmieję się pomiędzy skurczami. Położne żartowały, że w tym tempie mąż zdąży na mecz. Po wszystkim nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo poszło.
Na pewno zadziałało 'doświadczenie' - już wiedziałam, czego się spodziewać. Strach jednak przy drugim porodzie był o wiele większy, a mimo to natura okazała się łaskawa - rzeczywiście drugi raz wszystko dzieje się łatwiej i szybciej.