Będąc w pierwszej ciąży podchodziłam na luzie do tego, jak karmione będzie moje dziecko. Chciałam spróbować karmić piersią, ale myślałam, że jeśli 'nie będzie pokarmu' lub po prostu nie wyjdzie, przejdziemy na mleko modyfikowane.
Byłam jednak do tej próby dobrze przygotowana. Wiedzę na temat karmienia piersią, przystawiania dziecka i diety karmiącej matki czerpałam ze szkoły rodzenia, książek, ulotek i internetu. Do szpitala pojechałam z laktatorem elektrycznym, silikonowymi nakładkami (kapturkami) na brodawki i maścią na poranione sutki. Mimo wszystko jednak wydawało mi się, że będzie to bardzo naturalne - jeśli będę miała mleko, dziecko złapie pierś i będzie jadło...
Tuż po narodzinach Starszaka poczyniliśmy pierwsze próby przystawiania - nie wychodziło, synek nie otwierał buzi, łapał brodawki zbyt płytko, masakrując je w krótkim czasie, także do krwi. Sięgnęłam po kapturki, dawałam odpocząć jednej piersi, przystawiałam do drugiej i tak w kółko. Piłam 3 litry wody dziennie. Mogłam liczyć na pomoc pań położnych i pielęgniarek, pozwalałam, by co chwilę ktoś inny ściskał mi brodawkę, sprawdzając, czy coś poleci. Dziś wiem, że akurat to było zupełnie niepotrzebne, a bolesne. Drugi dzień sprawdzania - mleka nadal nie ma, nadal przystawiamy. Zaproponowano dokarmienie małego mm, na co się oczywiście zgodziłam, nie chciałam, żeby był głodny. Dostał mieszankę dwa razy. Trzeciego dnia rano pojawiło się mleko i łzy radości w moich oczach, a wraz z nimi determinacja - będę karmić. Nawał pokarmu przetrwałam samym przystawianiem. Synek miał żółtaczkę, był przez to senny i ciągnął mało efektywnie, krótko po przystawieniu zasypiał. Po jakimś czasie okazało się, że zbyt mało przybiera. Odwiedziłam doradcę laktacyjnego, który upewnił mnie w przekonaniu, że mały przystawiany jest dobrze. Pediatra pomogła w zwalczeniu żółtaczki i poradziła dokarmiać raz dziennie moim mlekiem z butelki. W ciągu dnia ściągałam to, co się dało pomiędzy karmieniami i dawałam mu na noc butlę. Robiłam tak przez jakiś czas, aż synek nadrobił. Po 4 miesiącach zrezygnowaliśmy z kapturków, a syna karmiłam pełne 11 miesięcy.
Będąc drugi raz w ciąży miałam nadzieję, że mleko pojawi się szybciej, drugi syn 'załapie' szybciej, a ja przecież będę wiedziała już jak przystawiać. Tymczasem znów pierwsze krople siary poleciały na trzecią dobę po porodzie. Młodszy niestety też nie chwytał brodawki, kapturki znów okazały się konieczne. Pojawiła się też żółtaczka, a przez to nadmierna senność i mało efektywne ssanie. Tym razem zareagowaliśmy szybciej, gdy po tygodniu okazało się, że synek nic nie przybrał (wagę dla niemowląt mieliśmy po starszym). W ruch znów poszła butla z moim ściągniętym mlekiem, szybciej też obniżył się poziom bilirubiny i w drugim tygodniu synek nadrobił 300g. Z każdym dniem uczy się bardziej efektywnie ssać i nie zasypia od razu po przystawieniu. Mam nadzieję, że szybciej też pozbędziemy się kapturków.
Oczywiście nie jestem na diecie karmiącej matki - nie ma czegoś takiego jak dieta karmiącej matki i mogę jeść wszystko to co w ciąży (także kapustę, bób i czereśnie!), jednak póki co także dla siebie samej jem bardzo lekko.
Dla mnie karmienie piersią to oprócz wiadomych plusów przede wszystkim wygoda - nie muszę myć i wyparzać butelek, mleko zawsze jest. A że pierwsze tygodnie dziecko wisi na piersi? No cóż, ma prawo :).